Wiosna wybuchła w tym roku wyjątkowo wcześnie i wyjątkowo pięknie. Co prawda, przeplatane jest to okresami gorszej, deszczowej pogody, ale przecież bez wody, ten wiosenny festiwal nie ma racji bytu. Musimy to zaakceptować i cieszyć się, że temperatury z tygodnia na tydzień, pokazują już coraz wyższe wartości. Wreszcie będzie można naładować akumulatory na resztę roku, a przy okazji, wlać w siebie dużą dawkę optymizmu. Wiosna poza aspektami stricte wizualnymi, ma także swoich muzycznych bohaterów. To oni sprawiają, że przyroda w zasięgu ich pola rażenia szybciej rozkwita. Przynajmniej tak mi się zdaję. Ilekroć drzewa pokrywają się zielenią, moja ręka automatycznie wyciąga z półki albumy grupy Talk Talk. Gdy myślę o tej grupie, natychmiast w mojej głowie pojawiają się hashtagi #wiosna #ptaki #śpiew #radość. Trudno by było inaczej, skoro rok rocznie w tym właśnie okresie, muzyka ta, powraca do mnie niczym bumerang. Tej wiosny postanowiłem uzupełnić kolekcję o płyty "The Party's Over" (1982) oraz "It's My Life" (1984). Wydania EMI z 1997 roku, na grzbietach, których widnieją odpowiednio literki "T" oraz "A". Po ustawieniu ich na półce z pozostałymi albumami grupy [wyjąwszy "Laughing Stock" (1991)], pojawia nam się nazwa zespołu. Pomysł tyleż prosty, co genialny. Zazwyczaj nie lubię takich zabiegów, bo zmuszają one słuchacza do nabywania wszystkich płyt, ale w przypadku tak skromnej dyskografii, jestem w stanie to zaakceptować, a nawet temu przyklasnąć.
Słuchając głosu Marka Hollisa jakoś człowiekowi lżej na duszy. I choć jego barwę można uznać za niezwykle jesienną, to sprawdza się ona doskonale i wiosną. Zarówno w przypadku tych wczesnych płyt, nagrywanych w duchu new romantic, jak i tych późniejszych, zabierających nas w rejony post-rock'owe, a nawet awangardowe. Ostatnio podarowałem znajomemu na urodziny "Spirit Of Eden", którego zawartość jest już nieco trudniejsza w odbiorze, ale i tak warto podjąć to wyzwanie, bo Talk Talk zwyczajnie nie nagrało słabej płyty. Poprzeczka z każdym albumem podnoszona była coraz wyżej, a i tak grupa wykonywała skok ze sporym zapasem od tyczki. Wielka szkoda, że zamilkli wraz z wydaniem "Laughing Stock". Cisza ta trwa już dwadzieścia pięć lat. W międzyczasie, w 1998 roku, Hollis wydał swój solowy, beztytułowy album i "zasznurował" sobie usta. Czy je jeszcze kiedyś otworzy by wydobyć z nich ten swój niepowtarzalny głos? Miejmy nadzieję, że tak, bo zapewne nie tylko ja czekam na powrót Talk Talk. Panie Hollis, nie daj się pan prosić. Najwyższy już czas powrócić do ptasiego królestwa.
Jakub Karczyński
I pomyśleć, że Talk Talk nazywano "Duran Duran dla ubogich" (swoją drogą ten sam producent obu zespołów, podobna konstrukcja nazwy grupy, podobny okres najlepszej twórczości).
OdpowiedzUsuńA tak na marginesie: powinno być po prostu "Marka Hollisa", a nie Mark'a Holiss'a (apostrofy tylko przy zakończeniach na samogłoski).
Bez urazy ;)
Przy okazji zapraszam do mnie: http://muzykofil.blogspot.com/
Talk Talk to piękna muzyka i jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że komuś przyszło na myśl takie porównanie. W życiu nie zestawiłbym ze sobą tych dwóch zespołów. No, ale widać myśli niektórych ludzi galopują różnymi, dziwnymi ścieżkami :)
UsuńDzięki za uwagę o apostrofach. Wezmę ją sobie do serca i wcielę niebawem w życie :) Pozdrawiam serdecznie.
Hollis zasmakował paręnaście lat temu życia rodzinnego z żoną i dzieciakami i jak podają angielskie piśmidła, stracił zainteresowanie robieniem muzyki.
OdpowiedzUsuńJak tak można szczędzić nam tego pięknego głosu :) Miejmy nadzieję, że ten rajski ptak, powróci kiedyś z tej sielskiej krainy.
UsuńMark Hollis nie żyje...
OdpowiedzUsuńRajski ptak zerwał się wczoraj do swego ostatniego lotu. I choć nie czarował już nas swoim śpiewem od wielu lat, to i tak nie sposób pogodzić się z tą stratą.
Usuń