Z kobietami jest jak z płytami. Są dobre, złe, piękne i piękne inaczej. Są też takie kobiety, które nie rzucają swą urodą na kolana, ale też trudno powiedzieć o nich, że są brzydkie. To taki typ urody, który daleki jest od przeciętności i umiejętnie wymyka się tradycyjnym kanonom piękna. Ma w sobie to coś, pewną nieoczywistość, która przyciąga wzrok i hipnotyzuje. Wpatrując się, zastanawiamy się gdzie tkwi rozwiązanie tej zagadki i czy przypadkiem nie padliśmy ofiarą jakiegoś diabelskiego zauroczenia. W pewnym momencie łapiemy się na tym, że obserwowany obiekt, podoba nam się bardziej, niż pierwotnie przypuszczaliśmy. Podobnie jest z muzyką. Pierwszy kontakt sprawia czasami, że jesteśmy zdezorientowani i trudno nam określić czy dana rzecz nam się podoba czy też nie. Nie mamy w sobie ani dość argumentów "za", ani dość argumentów "przeciw". Ten dyskomfort psychiczny sprawia, że owa muzyka zasiewa w nas ziarenko ciekawości, które zaczyna kiełkować i rozrastać się w niebywałym tempie. Nim się zorientujemy mamy już zainfekowane serce oraz mózg.
Czemu o tym piszę? Otóż przed paroma dniami otrzymałem właśnie taką płytę, po wysłuchaniu której znalazłem się na rozdrożu. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie byłem na to przygotowany, bo uprzednio przeczytałem kilka recenzji. Zresztą już opis albumu w książce "1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej" rozpoczyna się zdaniem: Płyta "Porcupine" podzieliła fanów i krytyków. Album, o którym piszę, jest trzecią płytą Brytyjczyków z Echo & The Bunnymen i co ciekawe, to właśnie na nim zarejestrowali swój największy hit, utwór The Cutter. Gdy się go słucha po latach, to aż dziw bierze, że coś tak mało komercyjnego mogło zostać uznanym za przebój. Dziś taki scenariusz jest raczej mało realny, ale mogę się mylić, bowiem życie bywa nieprzewidywalne. Nieprzystępność i niski potencjał komercyjny albumu "Porcupine (1983) każe skierować się moim myślom ku płycie "Join Hands" (1979) grupy Siouxsie & The Banshees. Tam również nic nie było proste, oczywiste i jednoznaczne. By rozgryźć ten orzech, trzeba było spędzić w towarzystwie Zuzki i jej Strzyg, kilka dłuższych wieczorów. Po latach odbieram już ten album inaczej, niż choćby w 2011 roku, gdy pisałem o zmaganiu się z jego zawartością (Kamień poruszający lawinę). Pewne dźwięki muszą się w człowieku dobrze zakotwiczyć, odleżeć i nabrać smaku. Inaczej skazane będą one na wieczne niezrozumienie. Coś czuję, że podobnie będzie z płytą "Porcupine", która zasiała już w mym sercu swe ziarno. Teraz tylko trzeba cierpliwie poczekać na jego plon.
Jakub Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz