Tindersticks to zespół, który łatwo zignorować i zaklasyfikować do kategorii "nudziarstwa starszych panów". Sam niejednokrotnie musiałem się pilnować, aby zbyt szybko nie odpuścić słuchania pewnych płyt. Ich jednorodność stylistyczna sprawia, że cierpliwość słuchacza wystawiona jest niekiedy na ciężką próbę. A jednak jest w tej muzyce coś, co sprawia, że nazwa Tindersticks, przyciąga do siebie niczym magnes. Może to elegancko staroświecki głos Stuarta Staplesa, a może kompozycje pełne szlachetnej melancholii, sprawiające, że czas jakby zwalnia swój bieg. I choć ich muzyka idealnie wpasowuje się w jesienne klimaty, ja postanowiłem zagłębić się w nią wiosną. Przekora? Nie, nic z tych rzeczy. To raczej chęć zapoznania się z płytą, która spoczywa na moim stosie albumów do przesłuchania, od dobrych kilku tygodni. Drugi album Tindersticks, bo o nim mowa, znalazłem wśród płyt oddanych w komis przez klientów. Być może komuś nie odpowiadała ta muzyka, a może powody były zupełnie inne. Nie wnikam, bo historie płyt bywają rozmaite, jak historie ludzkiego życia. Niechciane skarby prędzej czy później, znajdą swój nowy dom, ciesząc muzyką uszy nowego właściciela. Wprawione w ruch, znów wesoło wirują w odtwarzaczach, rozsiewając wokół nastrój radości lub jak w tym przypadku aurę jesiennej melancholii. W obawie, aby muzyka rozbrzmiewająca w mieszkaniu, nie zburzyła wiosennej aury, nastawiam ją sobie wieczorami albo wczesnym rankiem. Muszę przyznać, że sprawdza się ona znakomicie w obu wariantach. Rano pozwala spokojnie wejść w nowy dzień, wieczorem z kolei wycisza i układa nas do snu. Zachęcam do zapoznania się z twórczością tej bądź co bądź, kultowej już formacji. Ich talent ceniony jest zwłaszcza na Wyspach Brytyjskich. U nas wciąż pozostają zjawiskiem raczej nieznanym szerszej publiczności. Nic dziwnego, skoro nawet nasza Wikipedia poświęca im jedno, krótkie zdanie.
Jakub Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz