Nie pamiętam jak dokładnie rozpoczęła się moja przygoda z grupą Killing Joke. Nie potrafię wskazać ani momentu zainfekowania, ani też powiedzieć czy ten wirus dostał się najpierw przez oczy czy może przez uszy. Nie jestem nawet pewien jaką ich płytę nabyłem w pierwszej kolejności. Waham się między "Pandemonium" (1994), a "Night Time" (1985), ale po latach ciężko przypomnieć sobie takie szczegóły. Pewien jestem tylko tego, że obie zrobiły nam mnie piorunujące wrażenie i na dobre umieściły grupę Killing Joke na orbicie moich zainteresowań muzyczny. Pochłaniałem nie tylko muzykę, ale i artykuły oraz recenzje albumów. Miały mi one dopomóc w skompletowaniu ich najlepszych płyt. Przez dość długi czas unikałem płyt "Brighter Than A Thousand Suns" (1986) oraz "Outside The Gate" (1988), które to "prawdziwi fani" traktowali jako zdradę i pójście w komercję. Zaufałem tym opiniom i omijałem je szerokim łukiem. Dopiero po wielu latach, zdecydowałem się posłuchać jednego z nich i zrozumiałem jak wielki popełniłem błąd ufając opiniom, zamiast zawierzyć swym uszom. Jako miłośnik muzyki lat osiemdziesiątych, nie mogłem wymarzyć sobie lepszej płyty, bo kochając "Night Time", trudno nie pokochać takiej "Brighter Than A Thousand Suns".
Wydana zaledwie dwa lata po swej sławnej poprzedniczce, przyniosła muzykę będącą jej logiczną kontynuacją. W dalszym ciągu słychać, że grupa wywodzi swe korzenie z muzyki post-punk'owej, ale zanurza ją w brzmieniu tak charakterystycznym dla lat osiemdziesiątych. Duży udział instrumentów klawiszowych, nie tylko przydał muzyce przestrzeni, ale także przebojowości. To ryzykowne połączenie sprawdziło się już na "Night Time", więc czemu miałoby się teraz nie udać. Nie zmienia się przecież zwycięskiego składu. Spotkałem się już z opiniami, że to jeszcze większy ukłon w stronę komercji, ale zupełnie nie mogę się z tym zgodzić. Nie wyczuwam tu absolutnie żadnej zdrady, no chyba, że ktoś rozwój postrzega właśnie w ten sposób. Jasne, że to już zupełnie inne granie niż to, co prezentowali na swych pierwszych płytach. Osobiście, bardzo mnie cieszy większa melodyjność materiału bowiem nie kocham płyt w rodzaju "What's This For ...!" (1981) czy "Reveletions" (1982), które są dla mnie nie do przejścia. I nawet jeśli "Brighter Than A Thousand Suns" był znakiem swoich czasów, to absolutnie nie muszą się go wstydzić. Posłuchajcie choćby Adorations, które momentami przywodzi mi na myśl Love Like Blood, Sanity czarującego pięknymi klawiszami oraz refrenem czy choćby nagrań Twilight Of The Mortal i Love Of The Masses, w których to wytwarza się taka niesamowita atmosfera jak w najlepszych odcinkach "Z archiwum X". To właśnie ta atmosfera, wykreowana na tym albumie przez instrumenty klawiszowe jest tym, co tak bardzo mnie urzekło. W połączeniu z post-punk'owym nerwem sekcji rytmicznej, tworzy coś nad wyraz wspaniałego.
Owszem, nie spodziewam się, że ortodoksyjni fani Killing Joke docenią ten album i oddadzą należny mu szacunek. Zapewne już przy płycie "Night Time", klawisze odbijały im się czkawką. Kolejna dawka tego typu muzyki, była pewnie kroplą, która przelała czarę goryczy. Ciekawe jak wielu "prawdziwych fanów" machnęło lekceważąco ręką i dało sobie spokój ze słuchaniem tej płyty. Może to i dobrze, bo przy utworze "A Southern Sky" dostaliby zawału. Przyznam, że i dla mnie był on sporym zaskoczeniem, bo tak pop'owego oblicza Killing Joke to się nie spodziewałem. Początkowy szok, szybko przeszedł w uwielbienie. Liryczne oblicze Jaz'a Coleman'a pokazuje nam, że jest on nie tylko wojownikiem, ale i poetą o romantycznym usposobieniu. Jest jakaś niewysłowiona tęsknota w refrenie tej piosenki, która przenosi ten utwór na zupełnie inny poziom odbierania muzyki. Otwiera on w człowieku jakieś drzwi, o których istnieniu nie mieliśmy dotychczas pojęcia. Taka sztuka udaje się nielicznym, stąd też chylę głowę przed grupą. Tym co jednak rozłożyło mnie na łopatki, było nagranie Rubicon. Ten siedmiominutowy kolos, urzeka nie tylko świetnym refrenem, ale i pasją w głosie Coleman'a. To jest właśnie taki Killing Joke jaki lubię najbardziej, a którego trochę mi brakuje na ich ostatnich płytach. Doskonałe wyważenie proporcji jest nie lada sztuką, a tu grupie udało się to nad wyraz wyśmienicie. Nie waham się użyć sformułowania, że jest to ich jedna z najlepszych płyt w całym dorobku, a jej niedocenienie woła o pomstę do nieba. Jeśli byliście takimi samymi dyletantami jak ja w kwestii tego albumu, to zweryfikujcie swe stanowisko, bo może się okazać, że przegapiliście jedną z najwspanialszych płyt lat osiemdziesiątych. Z pełnym przekonaniem dopisuję ją do listy płyt mojego życia.
Wiem, że wiele osób po przeczytaniu powyższego tekstu popuka się w głowę, albo zacznie przecierać oczy z niedowierzania. Nic mnie to nie obchodzi, bowiem polegam tylko i wyłącznie na swoich uszach, odczuciach i emocjach. Nie oczekuję, że zmienicie zdanie, ale dajcie temu albumowi chociaż szansę. O nic więcej nie proszę.
Jakub Karczyński
Znakomita płyta - pigułka lat osiemdziesiątych
OdpowiedzUsuńCieszę się, że nie tylko ja doceniam ten album. Jak dla mnie, płyta "Brighter Than A Thousand Suns" jest godnym następcą kultowego "Night Time". Słuchało mi się jej na tyle dobrze, że sięgnąłem nawet po kolejny wyklęty album w postaci "Outside The Gate". Jak to mówią, nic dwa razy się nie zdarza, niemniej i tu znajdziemy ciekawe nagrania jak choćby My Love Of This Land.
OdpowiedzUsuńCo do Enyi to jeszcze nie słuchałem. Jakoś tak zawsze wolałem słuchać jej siostry i tego co ma do zaproponowania Clannad. Niemniej idą święta, więc może się skuszę i posłucham.
Haha, zgadzam się z prawie każdym słowem :) Również uwielbiam "Brighter Than A Thousand Suns" i od lat uważam go za jeden z najlepszych albumów Killing Joke. Coleman dał tu prawdziwy popis swojej wokalnej wszechstronności. Fajny ten szatan w jego wrzasku, ale jednak tęsknię do tej liryczniejszej strony, której od dłuższego czasu wyraźnie zaniechał.
OdpowiedzUsuń