Album "The Blurred Crusade" (1982) przez długi czas pozostawał w sferze moich niezrealizowanych marzeń płytowych. Zdobycie go na srebrzystej płycie CD, graniczy dziś niemal z cudem. Tym bardziej cieszę się, że ktoś postanowił się go pozbyć, dzięki czemu mam wreszcie okazję posłuchać go w należytej formie. Następca albumu "Of Skins And Heart" (1981) powstał w tempie wręcz ekspresowym i nie były to w żadnym razie popłuczyny po pierwszej płycie. Tak się kiedyś nagrywało. Odstępy między płytami były stosunkowo krótkie, bowiem dłuższe przerwy skazywały zespół na wypadnięcie z obiegu. Trzeba było kuć żelazo póki gorące. I tak też robili Australijczycy z The Church, którzy podtrzymują ten ogień już od trzydziestu pięciu lat. Niezwykły to wynik, zwłaszcza jeśli dodamy do tego dwadzieścia zrealizowanych albumów. My dzisiaj skupimy się na ich drugiej płycie, która poza piękną muzyką, intrygowała także albumową okładką. Na niej to grupa rycerzy, podziwia barwnego ptaka, który to przysiadł na rękawicy jednego z nich. Widok to iście niespotykany i każący zadać sobie pytanie, czy aby pod tą ciężką zbroją, nie kryje się nazbyt wrażliwe serce? A może jest to odniesienie do współczesnego życia, w którym to ludzie chowają się za grubym pancerzem, aby ochronić oraz ukryć przed światem swe delikatne i wrażliwe wnętrze? Barwny ptak może też być symbolem czegoś pięknego, co zostało bezpowrotnie utracone, a do czego tęsknią owi rycerze. Może to wspomnienie czasów, gdy trawa była zieleńsza, a życie mniej skomplikowane? Kto wie. Oczywiście powyższe interpretacje nie aspirują w żadnym wypadku do wyjaśnienia zamysłu twórcy okładki. To tylko i wyłącznie moje przemyślenia, które mogą być bliskie prawdy, ale wcale nie muszą. Ba, mogą być od niej nawet dalekie, ale to właśnie jest potęga sztuki. Ma ona zmuszać do myślenia, a nie dawać gotowe odpowiedzi. Wróćmy jednak do muzyki.
Na płycie "The Blurred Crusade" znajdziecie dziesięć nagrań, które to są logiczną kontynuacją debiutu "Of Skins And Heart". Może mniej tu tej surowości jaka zdarzała się momentami na debiucie, a która to dodawała zadziorności muzyce The Church, ale nie znaczy to, że muzycy jakoś drastycznie przedefiniowali swój styl. Owszem jest melodyjniej i przebojowo, ale nie ma przecież co robić o to zespołowi wyrzutów. Już pierwszym nagraniem Almost With You potrafią skutecznie się obronić i skraść serca słuchaczom. Otwarcie godne mistrzów. Mało tego, jest ono tak naturalne i bezpretensjonalne, że ręce same składają się do oklasków. Dalej wcale nie jest gorzej. When You Were Mine dla odmiany jest nieco bardziej zadziorne, ale bynajmniej nie wyzbyte melodii. Za sprawą tego utworu, powracają do mnie skojarzenia z debiutanckim albumem The Cure. Być może to ta motoryczna perkusja napędzająca ten utwór, każe mi doszukiwać się podobieństw między tymi grupami. Co by nie mówić, to właśnie w tej post-punk'owej odsłonie, The Church wypada najlepiej. Szkoda, że tak niewiele już tej drapieżności tutaj pozostało. Na szczęście, nie stracili panowie ręki do komponowania pięknych ballad. Udowadniają to już w kolejnym utworze, zatytułowanym Field Of Mars, który daje nam chwilę wytchnienia po dwóch pierwszych kompozycjach. Jest więc czas, aby nabrać powietrza w płuca, nim popłyniemy dalej. An Interlude w dalszym ciągu podtrzymuje balladową konwencję, choć pod koniec przyspiesza niczym pies, który zerwał się ze smyczy. I kiedy można by się było spodziewać większej dynamiki, zespół wstrzymuje nas jeszcze skądinąd sympatyczną miniaturką o balladowym posmaku, ale nasycić się tym nie sposób. Nieco dynamiczniej robi się za sprawą Just For You, które jest jak powiew orzeźwiającego powietrza. Dość skutecznie wyrywa nas z tej krainy łagodności, podobnie jak kolejne nagranie w postaci A Fire Burns. To jednak dopiero przedsmak, bowiem prawdziwy pazur, grupa pokazuje nam w ośmiominutowym nagraniu You Took. Ten utwór, stanowi powielenie patentu, zastosowanego na debiutanckiej płycie. Tam również zespół zdecydował się na bardziej rozbudowany utwór, jakim był Is This Where You Live i ponownie wyszedł z tej potyczki zwycięsko. Album wieńczy kolejna miniaturka, która również i tym razem pozostawia w słuchaczu odczucie niedosytu. Utwór nie ma szansy rozkwitnąć w uszach słuchacza, bowiem nie pozwala mu na to czas jego trwania. Być może zespół wyszedł z założenia, że lepszy niedosyt, niż przesyt kompozycyjny. Zresztą, na nowe dźwięki fani nie musieli czekać zbyt długo, ponieważ trzecia płyta wyszła już w kolejnym roku. Wróćmy jednak do albumu "The Blurred Crusade", który śmiało możemy uznać, za godnego następcę płyty "Of Skins And Heart". To co szczególnie zasługuje na pochwałę, to świetna praca sekcji rytmicznej oraz gitar, które doskonale się uzupełniają, a niekiedy prowadzą ze sobą wspaniały dialog. Jeśli dodamy do tego całkiem zgrabne kompozycje, to wyłania nam się nad wyraz udany album. Dziwi więc dlaczego amerykański wydawca nie był zadowolony z poziomu zaprezentowanych mu utworów. Zapewne liczył na coś bardziej komercyjnego, ale na szczęście The Church trzymali się swej jasno wytyczonej ścieżki i nie szli na wątpliwe kompromisy. Dzięki temu, otrzymaliśmy niezwykle spójny i udany krążek, który doceniany jest zarówno przez fanów jak i dziennikarzy. W dowód uznania, album "The Blurred Crusade" został uwzględniony w książce "100 najlepszych Australijskich albumów", podobnie jak ich największe dzieło jakim jest płyta "Starfish".
The Church wydając "The Blurred Crusade" dowiedli, że w ich przypadku tzw. "syndrom drugiej płyty", po prostu nie ma zastosowania. Niestety, nie wszyscy mieli tyle szczęścia by zaliczyć ten swoisty test. Porażka niejednokrotnie skazywała zespół nie utratę fanów i kończyła obiecująco zapowiadające się kariery. Jak to ktoś kiedyś pięknie powiedział, na nagranie swojej debiutanckiej płyty masz całe życie, na nagranie kolejnego albumu tylko kilka lat. I to od twego talentu, determinacji i pracowitości zależeć będzie, czy wrócisz z tej wyprawy z tarczą czy na tarczy. Australijczycy z The Church szczęśliwie zachowali swą tarczę i dumnie dzierżą ją do dziś dnia.
Na płycie "The Blurred Crusade" znajdziecie dziesięć nagrań, które to są logiczną kontynuacją debiutu "Of Skins And Heart". Może mniej tu tej surowości jaka zdarzała się momentami na debiucie, a która to dodawała zadziorności muzyce The Church, ale nie znaczy to, że muzycy jakoś drastycznie przedefiniowali swój styl. Owszem jest melodyjniej i przebojowo, ale nie ma przecież co robić o to zespołowi wyrzutów. Już pierwszym nagraniem Almost With You potrafią skutecznie się obronić i skraść serca słuchaczom. Otwarcie godne mistrzów. Mało tego, jest ono tak naturalne i bezpretensjonalne, że ręce same składają się do oklasków. Dalej wcale nie jest gorzej. When You Were Mine dla odmiany jest nieco bardziej zadziorne, ale bynajmniej nie wyzbyte melodii. Za sprawą tego utworu, powracają do mnie skojarzenia z debiutanckim albumem The Cure. Być może to ta motoryczna perkusja napędzająca ten utwór, każe mi doszukiwać się podobieństw między tymi grupami. Co by nie mówić, to właśnie w tej post-punk'owej odsłonie, The Church wypada najlepiej. Szkoda, że tak niewiele już tej drapieżności tutaj pozostało. Na szczęście, nie stracili panowie ręki do komponowania pięknych ballad. Udowadniają to już w kolejnym utworze, zatytułowanym Field Of Mars, który daje nam chwilę wytchnienia po dwóch pierwszych kompozycjach. Jest więc czas, aby nabrać powietrza w płuca, nim popłyniemy dalej. An Interlude w dalszym ciągu podtrzymuje balladową konwencję, choć pod koniec przyspiesza niczym pies, który zerwał się ze smyczy. I kiedy można by się było spodziewać większej dynamiki, zespół wstrzymuje nas jeszcze skądinąd sympatyczną miniaturką o balladowym posmaku, ale nasycić się tym nie sposób. Nieco dynamiczniej robi się za sprawą Just For You, które jest jak powiew orzeźwiającego powietrza. Dość skutecznie wyrywa nas z tej krainy łagodności, podobnie jak kolejne nagranie w postaci A Fire Burns. To jednak dopiero przedsmak, bowiem prawdziwy pazur, grupa pokazuje nam w ośmiominutowym nagraniu You Took. Ten utwór, stanowi powielenie patentu, zastosowanego na debiutanckiej płycie. Tam również zespół zdecydował się na bardziej rozbudowany utwór, jakim był Is This Where You Live i ponownie wyszedł z tej potyczki zwycięsko. Album wieńczy kolejna miniaturka, która również i tym razem pozostawia w słuchaczu odczucie niedosytu. Utwór nie ma szansy rozkwitnąć w uszach słuchacza, bowiem nie pozwala mu na to czas jego trwania. Być może zespół wyszedł z założenia, że lepszy niedosyt, niż przesyt kompozycyjny. Zresztą, na nowe dźwięki fani nie musieli czekać zbyt długo, ponieważ trzecia płyta wyszła już w kolejnym roku. Wróćmy jednak do albumu "The Blurred Crusade", który śmiało możemy uznać, za godnego następcę płyty "Of Skins And Heart". To co szczególnie zasługuje na pochwałę, to świetna praca sekcji rytmicznej oraz gitar, które doskonale się uzupełniają, a niekiedy prowadzą ze sobą wspaniały dialog. Jeśli dodamy do tego całkiem zgrabne kompozycje, to wyłania nam się nad wyraz udany album. Dziwi więc dlaczego amerykański wydawca nie był zadowolony z poziomu zaprezentowanych mu utworów. Zapewne liczył na coś bardziej komercyjnego, ale na szczęście The Church trzymali się swej jasno wytyczonej ścieżki i nie szli na wątpliwe kompromisy. Dzięki temu, otrzymaliśmy niezwykle spójny i udany krążek, który doceniany jest zarówno przez fanów jak i dziennikarzy. W dowód uznania, album "The Blurred Crusade" został uwzględniony w książce "100 najlepszych Australijskich albumów", podobnie jak ich największe dzieło jakim jest płyta "Starfish".
The Church wydając "The Blurred Crusade" dowiedli, że w ich przypadku tzw. "syndrom drugiej płyty", po prostu nie ma zastosowania. Niestety, nie wszyscy mieli tyle szczęścia by zaliczyć ten swoisty test. Porażka niejednokrotnie skazywała zespół nie utratę fanów i kończyła obiecująco zapowiadające się kariery. Jak to ktoś kiedyś pięknie powiedział, na nagranie swojej debiutanckiej płyty masz całe życie, na nagranie kolejnego albumu tylko kilka lat. I to od twego talentu, determinacji i pracowitości zależeć będzie, czy wrócisz z tej wyprawy z tarczą czy na tarczy. Australijczycy z The Church szczęśliwie zachowali swą tarczę i dumnie dzierżą ją do dziś dnia.
Jakub Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz