Wracając wczoraj z wakacji, zerknąłem do skrzynki na listy. Nie było nas ledwie pięć dni, a tu skrzynka zapchana prawie do pełna. Po przejrzeniu jej zawartości, okazało się, że wśród ton reklamowego śmiecia, są też i skarby. Dwie koperty skrywały w swych wnętrzach płyty i to w dodatku tej samej grupy. Pierwsza przesyłka jaka wpadła mi w ręce, była nadana z Królestwa Albionu (czyt. Anglia), a w jej wnętrzu tkwił najnowszy album Australijczyków z The Church. Wspominałem już o nim przy okazji wpisu "Kościół widmo". To co w tamtym czasie było tylko majakiem sennym, wreszcie nabrało materialnego kształtu. Płyta CD, wydana w efektownym digipacku, prezentuje się całkiem nieźle, ale i tak wolałbym stare, niezawodne plastikowe pudełko. Mniejsza jednak z tym. Najważniejsze, że nowa muzyka od The Church nareszcie trafiła w moje ręce. Nowy album niezwykle mnie uradował, ale prawdziwa perła przyszła do mnie w drugiej przesyłce. Po jej otwarciu mym oczom ukazał się album "The Blurred Crusade" (1982), którego poszukiwałem od dłuższego czasu. To właśnie o nim wspominałem w poprzednim wpisie, jako o zbirze, na którego się właśnie zasadzam. Szczęśliwie obława przebiegła bezproblemowo, a pojmany rewolwerowiec już trafił za kraty (czyt. na półkę).
Kiedy dziś przeszukiwałem Internet, natrafiłem na ciekawy blog. Co prawda jest on w języku angielskim, ale i tak warto zajrzeć. Nazywa się on "My Husband's Stupid Record Collection". O co w nim chodzi? Otóż jego autorka, wygrzebuje spośród kolekcji męża, jakiegoś przypadkowego winyla, przesłuchuje go i dzieli się swymi wrażeniami z czytelnikami. Wśród wielu płyt, jest też i recenzja albumu "The Blurred Crusade", gdzie autorka z poziomu laika, opisuje zarówno muzykę jak i wszystko to co się z nią wiąże. Pisze między innymi o tym, że nigdy nie słyszała o tym zespole. Ani nazwa grupy, ani tym bardziej średniowieczna okładka, nie naprowadzają jej na żaden trop, dzięki któremu mogłaby rozszyfrować gatunek muzyki, zawarty na tym krążku. Po zdjęciach wewnątrz płyty wnioskuje, że to typowy rock, ale pewności nie ma. Dzięki cioci Wikipedii dowiedziała się, że ma do czynienia z zespołem z Australii. Zapewne uznała, że to dość egzotyczny twór. Z ciekawości zapytała więc męża, jak on dowiedział się o ich istnieniu. Odpowiedział, że gdy pracował w sklepie płytowym "Encore", ktoś powiedział mu, aby koniecznie sprawdził ten zespół, co ten niezwłocznie uczynił*. Ona miała trudniej, bowiem nikt jej niczego nie wskazywał. Sama podjęła trud zapoznania się ze zbiorami płytowymi męża, dzięki czemu dowiedziała się między innymi o grupie The Church. Mało tego, cierpliwie wysłuchała całej płyty, opisała swe wrażenia i zapewne zaimponowała mężowi. Czym? Nie wiedzą, bo jak sama pisze jest totalnym laikiem, a chęcią zrozumienia pasji męża, którą wcześniej zapewne traktowała jako niegroźne dziwactwo. Jak mniemam, nie jest to odosobniony przypadek. Ilu z nas ma przy boku partnerki podzielające nasze pasje? Śmiem twierdzić, że niewielu. Jeśli więc spotkaliście takową na swojej drodze, to dbajcie o nią jak o najcenniejszy skarb. Pozostali niestety muszą zmagać się z niezrozumieniem i z etykietką "głupiej kolekcji płyt mojego męża". Nie traćcie jednak nadziei. Kto wie, może za jakiś czas nakryjecie żonę/dziewczynę na tym, że zamiast nastawić kolejne pranie, nastawia płytę na gramofonie.
* Historia jakich wiele, ale pomyślmy ilu zespołów byśmy nie poznali, gdyby nie czyjaś życzliwa rekomendacja. Moja przygoda z grupą The Church wyglądała podobnie, z tą różnicą, że ja byłem po drugiej stronie lady. Gdyby nie sugestywna zachęta sprzedawcy, być może dziś byłbym jak ta żona, która nie miała bladego pojęcia o istnieniu takowej grupy. Żal byłoby nie posłuchać tak pięknych albumów jak "Starfish" (1988), "Heyday"(1985) czy wspomnianego już "The Blurred Crusade" (1982). Jeśli nie znacie, sięgnijcie. Polecam zwłaszcza "Starfish", który to jest bezkonkurencyjny i co tu dużo mówić, najpiękniejszy w bogatej dyskografii grupy.
Kiedy dziś przeszukiwałem Internet, natrafiłem na ciekawy blog. Co prawda jest on w języku angielskim, ale i tak warto zajrzeć. Nazywa się on "My Husband's Stupid Record Collection". O co w nim chodzi? Otóż jego autorka, wygrzebuje spośród kolekcji męża, jakiegoś przypadkowego winyla, przesłuchuje go i dzieli się swymi wrażeniami z czytelnikami. Wśród wielu płyt, jest też i recenzja albumu "The Blurred Crusade", gdzie autorka z poziomu laika, opisuje zarówno muzykę jak i wszystko to co się z nią wiąże. Pisze między innymi o tym, że nigdy nie słyszała o tym zespole. Ani nazwa grupy, ani tym bardziej średniowieczna okładka, nie naprowadzają jej na żaden trop, dzięki któremu mogłaby rozszyfrować gatunek muzyki, zawarty na tym krążku. Po zdjęciach wewnątrz płyty wnioskuje, że to typowy rock, ale pewności nie ma. Dzięki cioci Wikipedii dowiedziała się, że ma do czynienia z zespołem z Australii. Zapewne uznała, że to dość egzotyczny twór. Z ciekawości zapytała więc męża, jak on dowiedział się o ich istnieniu. Odpowiedział, że gdy pracował w sklepie płytowym "Encore", ktoś powiedział mu, aby koniecznie sprawdził ten zespół, co ten niezwłocznie uczynił*. Ona miała trudniej, bowiem nikt jej niczego nie wskazywał. Sama podjęła trud zapoznania się ze zbiorami płytowymi męża, dzięki czemu dowiedziała się między innymi o grupie The Church. Mało tego, cierpliwie wysłuchała całej płyty, opisała swe wrażenia i zapewne zaimponowała mężowi. Czym? Nie wiedzą, bo jak sama pisze jest totalnym laikiem, a chęcią zrozumienia pasji męża, którą wcześniej zapewne traktowała jako niegroźne dziwactwo. Jak mniemam, nie jest to odosobniony przypadek. Ilu z nas ma przy boku partnerki podzielające nasze pasje? Śmiem twierdzić, że niewielu. Jeśli więc spotkaliście takową na swojej drodze, to dbajcie o nią jak o najcenniejszy skarb. Pozostali niestety muszą zmagać się z niezrozumieniem i z etykietką "głupiej kolekcji płyt mojego męża". Nie traćcie jednak nadziei. Kto wie, może za jakiś czas nakryjecie żonę/dziewczynę na tym, że zamiast nastawić kolejne pranie, nastawia płytę na gramofonie.
Jakub Karczyński
* Historia jakich wiele, ale pomyślmy ilu zespołów byśmy nie poznali, gdyby nie czyjaś życzliwa rekomendacja. Moja przygoda z grupą The Church wyglądała podobnie, z tą różnicą, że ja byłem po drugiej stronie lady. Gdyby nie sugestywna zachęta sprzedawcy, być może dziś byłbym jak ta żona, która nie miała bladego pojęcia o istnieniu takowej grupy. Żal byłoby nie posłuchać tak pięknych albumów jak "Starfish" (1988), "Heyday"(1985) czy wspomnianego już "The Blurred Crusade" (1982). Jeśli nie znacie, sięgnijcie. Polecam zwłaszcza "Starfish", który to jest bezkonkurencyjny i co tu dużo mówić, najpiękniejszy w bogatej dyskografii grupy.
Moja Żona aż tak liberalna nie jest. Chyba ostatnią rzeczą jaką by zrobiła byłoby prowadzenie bloga o moich płytach. Niemniej wspiera mnie w moim hobby i czynnie uczestniczy w powiększaniu mojej kolekcji. Mało. Słucha razem ze mną moich albumów i często docenia te utwory, których w życiu by sama sobie nie włączyła.
OdpowiedzUsuńTak, t bardzo miłe wrócić z wyjazdu i zastać w domu/skrzynce nowe pozycje do kolekcji. nie wiedziałem, że The Church wydali nowy album. Dzięki za cynk.
PS. W drugim mieszkaniu jeszcze nie byłem, ale pamiętam. Raczej bliżej września ;-)
Rzecz raczej mało spotykana, aby panie, aż tak emocjonowały się muzyką. Osobiście nie znam żadnej, która by kolekcjonowała płyty, nie mówiąc już o prowadzeniu bloga. Owszem, gdy mają po dwadzieścia parę lat, to słuchają muzyki, ale w późniejszym czasie jakoś im to niestety mija. Muzyka jest im potrzebna tylko na pewnym etapie, bowiem służy im jako środek do osiągnięcia celu. Gdy już go osiągną, porzucają ją. Zapewne są też i chlubne wyjątki, ale jak to się mówi, wyjątek potwierdza regułę.
OdpowiedzUsuńTak, to bardzo przyjemne uczucie, gdy otwiera się taką zapchaną skrzynkę. Pod warunkiem, że wypełniają ją płyty, a nie stosy gazetek reklamowych. Poza tym trzeba sobie jakoś osłodzić koniec urlopu.
Jeśli chodzi o tego Camela, to nie ma pośpiechu :)