Sobotni poranek przywitał nas w Poznaniu słońcem. Chyba zbyt wiele sobie po nim obiecywaliśmy, bowiem zamiast ubrać się na cebulkę, wyruszyliśmy z żoną w miasto w nieco nonszalanckim odzieniu. Nasz zbytni optymizm miał wkrótce zostać wystawiony na ciężką próbę przez lodowaty wiatr, stąd też tegoroczny Record Store Day odbyliśmy w nieco ekspresowym tempie. Głównym celem była ulica Garncarska, wokół której koncentrowały się uroczystości związane z tym dniem. W zaułku, na skwerze przylegającym do ulicy, rozstawili się więc panowie z winylami jak i płytami CD. Jak się można domyślić tych pierwszych było zdecydowanie więcej i cieszyły się większym zainteresowaniem niż kompakty. Nie miałem więc żadnego problemu by je sobie spokojnie przewertować. Gdy ja skupiałem się na srebrnych krążkach, moja żona wertowała winyle, próbując wyszukać coś w moim guście. Jako że nasze gusta wykluwały się w nieco innych rejonach galaktyki, zadanie miała naprawdę trudne. Na szczęście, pewne nazwy grup i wykonawców pojawiały się na tyle często w naszym domu, że coś niecoś zapamiętała. Efektem było wyłowienie ze sterty płyt winylowego singla "Blue Water" grupy Fields Of The Nephilim, czym wprawiła mnie w dość spore osłupienie. Jak widać muzyczny terror i indoktrynacja przyniosły w końcu skutek.
Moje wertowanie kompaktów również nie poszło na marne. Wygrzebałem wśród nich dwupłytowy koncert The Cure "Bestival" (2011), który jeśli chodzi o jakość nagrania, nie jest może powalający i na pewno nie umywa się do wcześniejszych albumów koncertowych pokroju "Show" (1993), a już z pewnością do "Paris" (1993), niemniej gdy usłyszałem, że gość chce za nią tylko 25 zł, to wszelkie moje wątpliwości rozwiały się niczym dym. Świetna cena jak za zupełnie nową płytę.
Pewnie powertowalibyśmy jeszcze nieco dłużej w płytach, ale wiatr był tego dnia szczególnie dokuczliwy. Ewakuując się wstąpiliśmy jeszcze w drodze powrotnej do znajomego, który prowadzi swój sklep płytowy, aby zobaczyć czy coś ciekawego nie trafiło może do komisu. Szybki rzut oka pozwolił dostrzec płytę "Stardom Road" (2007) Marc'a Almond'a, której stan jak i cena były równie rewelacyjne. Jako że lubię zarówno Soft Cell jak i solową twórczość Almond'a, postanowiłem kupić ten album w ciemno, w myśl zasady: "Nie ma ryzyka, nie ma zabawy".
Można więc uznać, że tegoroczny Record Store Day był dla mnie nad wyraz udany. Nie dość, że udało kupić się ciekawe płyty, to jeszcze przy okazji nie ucierpiał na tym zbytnio portfel. Myślę, że i sprzedający byli zadowoleni, w końcu dzięki tej inicjatywie mieli dużo klientów i jak mniemam przyzwoity obrót. Pozostaje więc liczyć na to, że ludzie zaczną kupować płyty na co dzień, a nie tylko od święta.
Jakub Karczyński
PS Jeśli i Wy upolowaliście coś ciekawego w tym dniu, pochwalcie się tym w komentarzach.
Jakubie, co roku miałem zwyczaj zaglądać w każdą trzecią sobotę kwietnia, do lokalnego sklepu płytowego w poszukiwaniu winylowych singli. Podobnie postąpiłem i tym razem, ale wyszedłem zniesmaczony cenami. O ile zwykle kupowałem małe płytki za 8, góra 12 euro (AC/DC, The Waterboys, Jethro Tull, Emerson Lake & Palmer itd.) to teraz każda płyta, którą wziąłem do ręki była droższa od poprzedniej. Dire Straits 22 euro, Deep Purple, Johny Cash, Jimmi Hendrix - po 15 euro, któraś z nich nawet 18. Nie znalazłem nic za mniej niż dychę. Wiem, że to ładne wydawnictwa i o ściśle limitowanych nakładach, ale odniosłem wrażenie, że właściciel sklepu, zwyczajnie robi mnie w balona. Od lat kupuję u niego płyty, idę w Record Store Day żeby zamanifestować swoją solidarność z niezależnymi sklepami płytowymi, a on próbuje trzykrotnie zarobić na mojej dobrej wierze. Niby nie ma się czemu dziwić - to sklep, a nie instytucja charytatywna, ale kiedy jeszcze zobaczyłem miejscowego polityka z garścią płyt krygującego się przed potencjalnymi wyborcami poszedłem do domu. W nadchodzącą sobotę bedzie u nas giełda płytowa. Przyjedzie facet, który z płytami związał swoje życie, który na swoje giełdy nie ściąga kamer i fotografów - pójdę do niego i za cenę singla kupię sobie dwa albumy z dawnych lat. Na Record Store Day wrócę, kiedy winyle przestaną być modne, a snoby przestaną się lansować na imprezach tego typu.
OdpowiedzUsuńPrzyznaję całkowitą rację. Record Store Day stał się niejako synonimem wyciągania kasy od klientów poprzez limitowane wydawnictwa płytowe. A przecież chyba nie taki był zamysł oraz idea tego święta. Nie po to ściąga się klientów do sklepu by ich wyżyłować do cna, ale zaproponować im dobry towar w przystępnej cenie. Ma to ich zachęcić do ponownych odwiedzin, a nie zniechęcić do tego typu przybytków. Z drugiej strony to jak słyszę, że część ludzi kupuje te limitowane wydawnictwa tylko po to by zarobić na nich na ebay'ach czy innych allegro to aż ręce opadają. Nie pozostaje nic innego jak liczyć na ten niewielki procent, który kupuje płyty ze względu na ich zawartość, a nie na wartość.
OdpowiedzUsuń