Peter Murphy należy do kategorii tych artystów, których karierę śledzę niezwykle uważnie. Na przestrzeni lat wydał on więcej płyt solowych, niż stworzył z kolegami w macierzystym Bauhausie. I choć kariera tego ostatniego dobiegła końca wiele lat temu, to i tak wciąż cieszy się większą estymą, niż poczynania jej lidera. Czy słusznie? Na to pytanie niech, każdy odpowie sobie sam. Osobiście uważam, że na przestrzeni lat, Peter Murphy wydał kilka naprawdę intrygujących albumów, a i w ostatnich latach wiedzie mu się naprawdę nieźle. Potwierdzeniem moich słów niechaj będzie niezwykle udany album "Ninth" (2011), którym to powrócił po siedmioletniej przerwie wydawniczej. Spragnieni nowej muzyki fani na szczęście nie musieli zbyt długo czekać na kolejne posunięcie mistrza. Po trzech latach oczekiwania, do naszych rąk trafia album "Lion", którego zawartość może co niektórymi wstrząsnąć.
Gdybym miał opisać go tylko za pomocą przymiotników użyłbym takich słów jak zaskakujący, kontrowersyjny, nowoczesny, niejednoznaczny ale i intrygujący. W zapowiedziach jakie mogliśmy przeczytać przed premierą, Peter Murphy zapewniał, że będzie to płyta bardziej romantyczna, głęboka i emocjonalna. Nie wiem czy w międzyczasie mistrz zmienił koncepcję czy też producent płyty nakreślił inną wizję, bowiem powyższe opisy nijak mają się do zawartości albumu "Lion". No może poza emocjami, których nie można odmówić frontmenowi Bauhausu. Jeśli już wspomniałem o producencie płyty, to zatrzymajmy się przy nim na chwilę, bowiem postać to nietuzinkowa. Martin "Youth" Glover, bo o nim mowa, to nie tylko ceniony producent, ale i basista grupy Killing Joke. Lista nazwisk i grup z którymi współpracował robi wrażenie. Wystarczy, że wymienię The Cult, Siouxsie & The Banshees, U2 czy Depeche Mode, aby nakreślić pozycję tegoż pana. Nie obce są też mu klimaty dub, acid house, dub funk i techno. Doświadczenie producencie w zetknięciu twórczością Petera Murphy zaowocowało najbardziej zaskakującą płytą w całym jego dorobku. Pochwalić należy absolutnie perfekcyjną produkcję, która brzmi klarownie, ale i niezwykle potężnie. To najlepiej wyprodukowany album jaki słyszałem nie tylko w tym roku, ale i chyba w całym życiu. Produkcja to niezwykle ważna rzecz, ale jeśli muzyka nie potrafi obronić się sama, to wtedy żadne sztuczki nie pomogą. A jak jest w tym przypadku? Na szczęście Peter jest na tyle doświadczonym muzykiem, że potrafi wciąż stworzyć kilka naprawdę urzekających kompozycji. Największym mankamentem albumu "Lion" są nowoczesne brzmienia, które nijak się mają do twórczości mistrza. Jeśli jeszcze jakoś to brzmi w rozpoczynającym album Hang Up, to już w kolejnych utworach I Am My Own Name i Low Tar Stars, aż kłuje po uszach i pozostawia po sobie spory niesmak. To trochę jakby próbować ubrać dystyngowanego, starszego pana w dres. Niby można, ale po co? Gdyby zdjąć z mistrza te niewyjściowe ciuszki, dać mu staromodny garnitur angielskiego dżentelmena, wtedy wszystkie klocki byłyby na swoim miejscu. Nie odmawiajmy jednak artyście prawa do eksperymentowania. To jego święte prawo. Gdy już otrząśniemy się z początkowego szoku, otrzymamy nie lada nagrodę w postaci nagrania Compression. To zdecydowanie najmocniejszy punkt albumu, który jest zarazem punktem zwrotnym płyty. Za jego sprawą powracamy na dobrze znany nam szlak, jakim podążał dotychczas Peter Murphy. Tutaj mistrz jest w swoim żywiole. Znów spod peleryny wylatują nietoperze, znów jest majestatycznie i po prostu pięknie. Gdy już poziom nietoperzy w trumnie się zgadza, możemy śmiało penetrować kolejne korytarze krypty. Polecam złożyć róże przy posągu ducha z jeziora Shokan (The Ghost Of Shokan Lake). Przystańcie przy nim na moment, zamknijcie oczy, a zabierze on was w niezwykłą podróż. Równie interesująco przedstawia się krypta z trumną Elizy (Eliza), której powab możemy podziwiać na czarno białym obrazie (odsyłam do youtube). To jednak nie koniec emocji, bowiem w utworze Loctaine mistrz ukazuje nam swe wampirze zęby. Nie opierajcie się i dajcie mu się ukąsić. Dreszczyk emocji gwarantowany. Poza tym nigdy nie wiadomo kiedy nadarzy się kolejna taka okazja.
Gdy już wybrzmią ostatnie dźwięki, gdy zatrzasną się drzwi krypty, a nietoperze polecą na nocny żer, czas obejrzeć się za siebie. Czy chwile spędzone w towarzystwie Petera Murphy'ego były na tyle interesujące, aby powrócić do nich za jakiś czas? Czy może pora opuścić kurtynę i zagrzebać trumnę wraz z jej właścicielem na bezimiennym cmentarzu? Pomimo kilku nietrafionych pomysłów, daleki jestem od organizowania Murphy'emu pogrzebu. Jego kompozytorski pazur jest wciąż na tyle ostry, by wyciąć w pień swych konkurentów i pogrozić im jeszcze pięścią. Jeśli szukaliście ostatniego gwoździa do trumny mistrza to tutaj go na pewno nie znajdziecie. Osinowych kołków także brak.
Jakub Karczyński
PS Zawartość dodatkową stanowi koncertowy krążek, na którym to Murphy wykonuje repertuar swej macierzystej grupy, wśród którego, znajdziemy między innymi hymn gotyckiego rocka jakim jest Bela Lugosi's Dead. Myślę, że fani docenią nie tylko ten ciekawy koncert, ale i łaskawie spojrzą na premierowy repertuar.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz