05 grudnia 2025

UCIECZKA W CIEŃ


Niedawno trafiła w moje ręce instrumentalny album "Warm And Cool" (1992). Tom Verlaine zawarł na nim improwizowaną muzykę instrumentalną. Zabieg dość ryzykowny i już na starcie skazujący album na niszowość. Tak jakby artysta celowo usuwał się nim w cień. Przypomina to trochę solowy album Marka Hollisa, na którym to artysta zaprezentował tak minimalistyczną odsłonę swej muzyki, że słuchacz miał wrażenie, że każda kolejna nuta może być tą ostatnią. W przypadku płyty "Warm And Cool" odnoszę wrażenie jakby była to symfonia nie tyle znikania, ale wycofywania się w cień. Czyżby dopadło Toma rozczarowanie? Choć gitarzystą był nieprzeciętnym, to jednak na polu solowej twórczości, nigdy nie udało mu zdystansować sukcesów swojej macierzystej formacji (Television). Wszyscy doskonale pamiętają zjawiskową płytę "Marquee Moon" (1977), która do dziś dnia pozostaje niedoścignioną nie tylko w dyskografii grupy, ale i w ogóle w historii muzyki. Mając tego świadomość, trudno dziwić się artyście, że poszedł własną drogą nie oglądając się na rankingi popularności czy nawet słuchaczy. Tylko absolutna wierność swemu wewnętrznemu kompasowi dźwięków, mogła uczynić go artystą prawdziwie niezależnym. Wiązało się to rzecz jasna z działalnością skierowaną tylko do najzagorzalszych fanów. Tom nie szukał taniego poklasku, nie spoufalał się z młodymi, modnymi artystami, aby ogrzać się w ich blasku i przypomnieć o sobie nowemu pokoleniu. Słuchacze są więc skazani na odkrywanie go na własną rękę, co niekoniecznie musi być wadą, ponieważ samodzielne znaleziska docenia się jakoś bardziej. Pytanie tylko ilu takich śmiałków obierze ten kurs? Czy dotrą gdzieś dalej poza dorobek Television? Czy dane będzie im zdmuchnąć kurz z płyt Toma i posłuchać muzyki jak grała mu w sercu na początku solowej ścieżki, jak i tej, której poświęcił się w ostatnich latach życia? 

Podobnie jak większość słuchaczy, zanim zacząłem zgłębiać solową twórczość Toma, zaczynałem od płyt Television. Moja podróż nie zaczęła się od pomnikowego debiutu, lecz od płyty "Television" (1992). Dlaczego akurat od niej? To kwestia przypadku. W czasach studenckich zdarzało mi się pomagać właścicielowi sklepu płytowego, gdy ten chciał sobie odpocząć tak od pracy jak i od Poznania. Zostawiał wtedy swój sklep pod moją opieką. Możliwość wejścia w tak zwane buty sprzedawcy płyt, było dla mnie niczym spełnienie marzeń. Jako, że ruch był raczej niewielki, to miałem czas by przesłuchać sobie niektóre z płyt, które to ludzie oddawali w komis. Jedną z takich płyt był właśnie wyżej wspomniany album. Pamiętam, że spodobał mi się na tyle, że słuchałem go dość intensywnie przez kilka kolejnych dni. Największe wrażenie zrobiła na mnie kompozycja Call Mr Lee, która to śmiało mogłaby znaleźć na ich debiucie. To ta sama intensywność i poziom emocji ocierających się o twórczy geniusz. Nic dziwnego, że po jej wysłuchaniu dość szybko powziąłem decyzję o zakupie tej płyty. Zdecydowałem się jednak na nowy egzemplarz, gdyż ten komisowy, nie był w najlepszej kondycji. Zasiał on jednak w mym sercu ziarno, które wkrótce wydało plon. Kolejnym przystankiem w dyskografii grupy, jeśli wierzyć pamięci, był album "Marquee Moon" i to już było odkrycie iście epokowe. Następnie "Adventure" (1978), które choć dobre, to jednak nie dorównywało genialnemu debiutowi, o co trudno mieć do zespołu pretensje. Niestety podróż pod banderą Television zakończyła się po wydaniu zaledwie trzech albumów. Dla nienasyconych fanów pozostały więc rzecz jasna solowe albumy Toma oraz pozostałych muzyków, którzy po rozpadzie grupy zdecydowali się pójść własną ścieżką. Póki co, skupiam się na dorobku Verlaine'a, ale nie jest powiedziane, że za jakiś czas nie wyruszę w dalszą podróż. Taki to już los kolekcjonera płyt.


Jakub Karczyński
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz