Niedzielny poranek. Dziś spaliśmy o godzinę dłużej, choć ja wstałem dziś nieco wcześniej niż pozostali domownicy, aby posłuchać sobie pierwszej płyty Feargila Sharkeya zatytułowanej "Songs From The Mardi Gras" (1991). Feargil kojarzony jest głównie z grupą The Undertones, w której to pełnił funkcję wokalisty. Jego charakterystyczny głos trudno pomylić z kimkolwiek innym. Gdy pierwszy raz usłyszałem ten album, nie od razu zapałałem entuzjazmem. Wydał mi się nazbyt popowy, ale gdy posłuchałem go nieco dłużej, to doceniłem nie tylko kompozycje, ale jego nastrojowość. Tak, ta płyta ta taka rasowa pościelówa, jak niegdyś mówiło się o takich albumach. Idealnie sprawdzi się tak przy romantycznej kolacji jak i w bardziej intymnej przestrzeni. Zazwyczaj nie słucham tego typu dźwięków, ale ten album ma coś w sobie, co sprawia, że słucham go dziś raz za razem. Być może wpływ na to ma niespieszna atmosfera leniwej niedzieli, a może po prostu to zwyczajnie dobra płyta, która sprawdza się o każdej porze dnia i nocy. Faktem jest, że album ten zawiera kilka naprawdę pięknych kompozycji. Na wyróżnienie z pewnością zasługują One Night In Hollywood, Miss You Fever, To Miss Someone, Sister Rosa, I'll Take It Back czy piękna interpretacja klasycznej irlandzkiej pieśni She Moved Through The Fair. Ten ostatni wybór nie powinien nikogo dziwić wszak Feargil to rodowity Irlandczyk, a jak wiadomo tradycja rzecz święta. Gdy tak spoglądam sobie na rok wydania tej płyty i zestawię ją z tym co biło wtedy rekordy popularności - Metallica "Black Album", Nirvana "Nevermind", Pearl Jam "Ten" - to album Feargila już na starcie wydaje się być nie na czasie. To, że nie wpisywał się w estetykę tamtych czasów, nie oznacza, że to zła płyta. Gdy o nim myślę, to do głowy przychodzą mi takie określenia jak choćby elegancki pop, gdzie produkcja stoi na najwyższym poziomie. Dźwięki jakich słuchają bogaci biznesmeni na swym drogim stereo, do którego podłączają złote kable. Jeśli pamiętacie film "American Psycho" i scenę, w której to Christian Bale ubrany w elegancki garnitur, wprowadza prostytutki w tajniki muzyki Phila Collinsa, to powinniście bez problemu załapać tę paralelę. Może moje porównanie nie brzmi zbyt zachęcająco, bo sam wzdrygam się na myśl o takiej muzyce, to jednak płyta "Songs From The Mardi Gras" sprawiła, że nie tylko miło spędziłem z nią czas, ale i doceniłem muzykę spoza sfery moich zainteresowań. Ciekawe czy równie interesująco prezentują się pozostałe albumy Feargila. W zanadrzu mam jeszcze płytę "Wish" (1988), zakupioną w tym samym czasie, ale to już temat na odrębną historię.
Jakub Karczyński

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz