Grupa Virgin Prunes zaistniała w mojej świadomości gdzieś tak pod koniec 2004 roku. Było to w czasach, gdy na półkach saloników prasowych gościło jeszcze czasopismo muzyczne Zine. I to właśnie na jego łamach zamieszczono dość wyczerpujący artykuł na temat zespołu. Jak zauważył autor: "Virgin Prunes to podstawowa kapela post-punka, wczesnego gotyku, nowej fali. W Polsce nigdy nie doceniona, pozostaje nieznana do dziś (...)" Trudno się z tym nie zgodzić zważywszy na fakt, że działali ledwie dziewięć lat, wydali zaledwie dwa albumy, których i tak próżno szukać na falach rodzimego eteru. O wyjątkowości tej irlandzkiej grupy najlepiej zaświadcza album "...If I Die, I Die" (1982) wyprodukowany przez Colina Newmana z Wire.
Jeśli wpadł wam w ręce najnowszy numer czasopisma "Noise", to z pewnością wiecie, że tenże album został wytypowany jako jedno z ważniejszych postpunkowych dzieł drugiego szeregu. Nie do końca zgadzam się z tym uszeregowaniem, bo uważam, że ten album zdecydowanie zasługuje na to, by ustawić go w pierwszym rzędzie. Może brak mu medialnej rozpoznawalności, ale czy to czyni go gorszym względem bardziej znanych dzieł? Nie sądzę. Ostatecznie i tak liczy się muzyka, a ta jest pierwszorzędna. Jeśli ktoś przegapił ten album, czym prędzej niech nadrabia te zaległości. Nie jest to prosta sprawa, ale jak pokazuje mój przypadek nie beznadziejna. Potrzeba do tego nieco cierpliwości, dobrego nosa no i oczywiście nieco szczęścia. Czasami bywa też tak, że to nie my znajdujemy płytę, ale one nas. Tak było i w tym przypadku. Trafiłem na nią przez zupełny przypadek. Gdy tylko zobaczyłem ją w ofercie pewnego internetowego antykwariatu od razu wiedziałem, że ten album był mi przeznaczony. Tak jakby czekał, aż go odnajdę i przygarnę pod swoje skrzydła.
Virgin Prunes zawiązało się w Dublinie około 1977 roku, z grupy przyjaciół, których połączyła idea spędzania wolnego czasu oparta na słuchaniu muzyki oraz działalności artystycznej. Rok wcześniej zawiązał się w tym mieście inny zespół, który wkrótce miał wspiąć się na sam szczyt muzycznego show biznesu. Obie te grupy były ze sobą dość blisko związane. Zażyłość z członkami grupy U2 może nie powinna dziwić bo należy pamiętać, że U2 w początkowym okresie działalności nie stronili od surowości postpunku. Poza tym oba zespoły wyrosły z tego samego pnia jakim był punk rock, który to był właściwie pierwszym nurtem muzycznym, jaki dotarł do Irlandii i wstrząsnął tym dość konserwatywnym społeczeństwem. To paliwo napędzało w takim samym stopniu U2 co grupę Virgin Prunes, niemniej to nie podobieństwa stylistyczne zacieśniły relacje między grupami lecz zrobiła to szkoła. Okazuje się, że najlepszym kumplem wokalisty Virgin Prunes był nie kto inny jak Bono. Jakby tego było mało, gitarzysta Dziewiczych Śliwek Richard G. Evans, zwany potocznie Dikiem jest starszym bratem Davida Evansa znanego lepiej pod ksywką The Edge. Jeśli jeszcze dodamy do tego fakt, że na okładkach albumu "Boy" (1980) oraz "War" (1983) wystąpił młodszy brat Guggiego - drugiego wokalisty Virgin Prunes, to chyba nikt już nie ma wątpliwości jak mocna była to więź. Virgin Prunes grając ten swój gotycko szamański postpunk wyróżniali się nie tylko w rodzimej Irlandii, ale i poza granicami swego kraju. Słuchając "...If I Die, I Die", aż trudno uwierzyć w to, że tak fenomenalny album jest dziś niemal zupełnie zapomniany. Owszem, nie jest to muzyka pop, ale skoro pamiętamy o albumach takich grup jak choćby Public Image Limited, której płyty niejednokrotnie nie pieściły uszu słuchacza miłymi melodyjkami, to dlaczego takiego statusu i pozycji nie doczekał się debiutancki album Virgin Prunes. Owszem, ktoś powie, że historia muzyki zna wiele takich przypadków, a życie nie zawsze sprawiedliwie rozdaje karty. Niemniej szkoda by było gdyby taki album pozostał wyłącznie w pamięci krytyków muzycznych. Być może gdyby kariera grupy trwała nieco dłużej, a ich dyskografia byłaby choć w połowie tak rozległa jak grupy U2 być może dziś wymienialibyśmy ich jednym tchem z pozostałymi klasykami postpunku i wczesnego gotyku. Jeżeli więc przerobiliście już od deski do deski albumy Joy Division, Bauhaus, Television, PIL i tym podobnych grup a marzycie by odkryć coś równie ekscytującego, koniecznie sięgnijcie po debiut Virgin Prunes. Takiej dawki autentycznego, postpunkowego grania nie są w stanie wygenerować żadni epigoni, choćby nie wiem jak się starali. Stąd też każdy wartościowy album z tamtej epoki jest dziś na wagę złota.
Jeśli wpadł wam w ręce najnowszy numer czasopisma "Noise", to z pewnością wiecie, że tenże album został wytypowany jako jedno z ważniejszych postpunkowych dzieł drugiego szeregu. Nie do końca zgadzam się z tym uszeregowaniem, bo uważam, że ten album zdecydowanie zasługuje na to, by ustawić go w pierwszym rzędzie. Może brak mu medialnej rozpoznawalności, ale czy to czyni go gorszym względem bardziej znanych dzieł? Nie sądzę. Ostatecznie i tak liczy się muzyka, a ta jest pierwszorzędna. Jeśli ktoś przegapił ten album, czym prędzej niech nadrabia te zaległości. Nie jest to prosta sprawa, ale jak pokazuje mój przypadek nie beznadziejna. Potrzeba do tego nieco cierpliwości, dobrego nosa no i oczywiście nieco szczęścia. Czasami bywa też tak, że to nie my znajdujemy płytę, ale one nas. Tak było i w tym przypadku. Trafiłem na nią przez zupełny przypadek. Gdy tylko zobaczyłem ją w ofercie pewnego internetowego antykwariatu od razu wiedziałem, że ten album był mi przeznaczony. Tak jakby czekał, aż go odnajdę i przygarnę pod swoje skrzydła.
Virgin Prunes zawiązało się w Dublinie około 1977 roku, z grupy przyjaciół, których połączyła idea spędzania wolnego czasu oparta na słuchaniu muzyki oraz działalności artystycznej. Rok wcześniej zawiązał się w tym mieście inny zespół, który wkrótce miał wspiąć się na sam szczyt muzycznego show biznesu. Obie te grupy były ze sobą dość blisko związane. Zażyłość z członkami grupy U2 może nie powinna dziwić bo należy pamiętać, że U2 w początkowym okresie działalności nie stronili od surowości postpunku. Poza tym oba zespoły wyrosły z tego samego pnia jakim był punk rock, który to był właściwie pierwszym nurtem muzycznym, jaki dotarł do Irlandii i wstrząsnął tym dość konserwatywnym społeczeństwem. To paliwo napędzało w takim samym stopniu U2 co grupę Virgin Prunes, niemniej to nie podobieństwa stylistyczne zacieśniły relacje między grupami lecz zrobiła to szkoła. Okazuje się, że najlepszym kumplem wokalisty Virgin Prunes był nie kto inny jak Bono. Jakby tego było mało, gitarzysta Dziewiczych Śliwek Richard G. Evans, zwany potocznie Dikiem jest starszym bratem Davida Evansa znanego lepiej pod ksywką The Edge. Jeśli jeszcze dodamy do tego fakt, że na okładkach albumu "Boy" (1980) oraz "War" (1983) wystąpił młodszy brat Guggiego - drugiego wokalisty Virgin Prunes, to chyba nikt już nie ma wątpliwości jak mocna była to więź. Virgin Prunes grając ten swój gotycko szamański postpunk wyróżniali się nie tylko w rodzimej Irlandii, ale i poza granicami swego kraju. Słuchając "...If I Die, I Die", aż trudno uwierzyć w to, że tak fenomenalny album jest dziś niemal zupełnie zapomniany. Owszem, nie jest to muzyka pop, ale skoro pamiętamy o albumach takich grup jak choćby Public Image Limited, której płyty niejednokrotnie nie pieściły uszu słuchacza miłymi melodyjkami, to dlaczego takiego statusu i pozycji nie doczekał się debiutancki album Virgin Prunes. Owszem, ktoś powie, że historia muzyki zna wiele takich przypadków, a życie nie zawsze sprawiedliwie rozdaje karty. Niemniej szkoda by było gdyby taki album pozostał wyłącznie w pamięci krytyków muzycznych. Być może gdyby kariera grupy trwała nieco dłużej, a ich dyskografia byłaby choć w połowie tak rozległa jak grupy U2 być może dziś wymienialibyśmy ich jednym tchem z pozostałymi klasykami postpunku i wczesnego gotyku. Jeżeli więc przerobiliście już od deski do deski albumy Joy Division, Bauhaus, Television, PIL i tym podobnych grup a marzycie by odkryć coś równie ekscytującego, koniecznie sięgnijcie po debiut Virgin Prunes. Takiej dawki autentycznego, postpunkowego grania nie są w stanie wygenerować żadni epigoni, choćby nie wiem jak się starali. Stąd też każdy wartościowy album z tamtej epoki jest dziś na wagę złota.
Jakub Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz