Z ostatniej wyprawy do miasta wróciłem z dwoma nowymi nabytkami. Pierwszy, to przecudnej urody płyta Loreeny McKennitt "The Mask And Mirror" (1994), która urzeka niesamowitym klimatem i na długo zapada w pamięć. Ta kanadyjska artystka, parająca się muzyką celtycką, skradła me serce już za sprawą płyty "The Visit" (1991), będącą starszą siostrą płyty "The Mask And The Mirror". Jej doskonałość sprawiła, że długo nie mogłem wykonać kolejnego kroku wśród jej bogatej dyskografii. Obawiałem się, że inne płyty będą już tylko cieniem nagrań z albumu "The Visit", a przecież nie chciałem doznawać zawodu. Wolałem pielęgnować w sobie wyobrażenie Loreeny, jako artystki doskonałej. Dopiero niedawno postanowiłem zaryzykować i zaczerpnąć ze źródła jej twórczości kolejny łyk. Kierując się zmysłem estetycznym, wybrałem płytę z najładniejszą okładką dostępną w sklepie. Wcześniej pozwoliłem sobie przesłuchać kilka utworów z owego krążka, aby upewnić się w swym wyborze. Trafiłem idealnie, bowiem "The Mask And Mirror" okazała się godnym następcą albumu "The Visit". Czar celtyckich pieśni uwodzi nie gorzej, niż zapach kwiatów bzu. Omamia zmysły, mąci w głowie, uzależnia i każe wracać do siebie. Zauroczyć się jak widać nie jest trudno, a odkochać to już chyba nie sposób. Zapewne ta podróż tak szybko się nie skończy. Jak tylko nasycę się moją nową zdobyczą, na pewno sięgnę po kolejne płyty Loreeny. Coś czuję, że znajdę tam jeszcze niejedną, muzyczną perłę.
Drugą z płyt jaką przyniosłem ze sobą tego dnia, był winyl "Gods Own Medicine" (1986) The Mission. O swym uwielbieniu dla dokonań tej grupy pisałem tu wielokrotnie. Nic więc dziwnego, że poza edycjami kompaktowymi, przybywa mi także edycji na czarnych krążkach. To już trzeci winyl Misjonarzy jaki udało mi się kupić. Oprócz debiutu, posiadam także albumy "The First Chapter" (1987) oraz "Children" (1988), od którego to zaczęła się moja fascynacją grupą Wayne'a Hussey'a. Wielka szkoda, że edycjom winylowym poskąpiono tworzywa, przez co płyty są stosunkowo cienkie. Przekłada się to na płytsze rowki, stąd też igła nie tkwi tak pewnie w swym torze. Na szczęście pomimo upływu lat, wszystkie płyty grają fantastycznie. I choć daleko mi do tego obecnego szaleństwa na punkcie analogów, to doceniam ten nośnik i od czasu do czasu korzystam z jego usług. Zazwyczaj jednak sięgam po muzykę zapisaną na małych, srebrzystych płytach. Jeżeli ktoś deprecjonuje kompakty i uważa, że liczy się tylko analog, to traci w ten sposób wiele pięknych nagrań. Może nie wszyscy wiedzą, ale nośnik winylowy z racji swych ograniczeń pojemnościowych, w wielu przypadkach został pozbawiony niektórych utworów. Nie ominęło to również analogów grupy The Mission. Na debiucie brakuje nagrań Blood Brother oraz wieńczącego album Island In Stream. Z albumu "Children" wypadły z kolei Fabienne oraz Dream On będący coverem Aerosmith. Warto więc mieć oba nośniki, aby w pełni cieszyć się muzyką Misjonarzy.
W najbliższym czasie, planuję zakupić "The Brightest Light" na czarnym krążku. Już nawet złożyłem stosowne zamówienie w zaprzyjaźnionym sklepie. Po przyjrzeniu się rozpisce okazuje się, że i ta edycja nie ustrzegła się ingerencji skalpela. Na szczęście amputacja tyczy się tylko i wyłącznie dwóch utworów z materiału dodatkowego. Właściwy program płyty został nietknięty, choć różni się nieco od edycji kompaktowej. Czym? Tego nie zdradzę. Kto ciekaw, sam znajdzie.
Jakub Karczyński
Witam to nie tak jak piszesz otóż Long Play Czyli czarna płyta jest podstawowa wersją płyty szczególnie w latach 80 najpierw był ''czarnuch'' dopiero pózniej wydawano Compact Disc z różnymi bonusami w postaci utworów z drugich stron singli i tak wspomniany przez Ciebie Fabienne czy Dream On to nic innego jak B'side singla Tower Of Strenght. Ja preferuje własnie wersje płyt LP - Single , Maxi single zbieram osobno i na nich własnie są piekne unikalne kawałki a wszelkie dodatki na CD są dla mnie zbedne i niepotrzebne POZDRAWIAM TomaszDM
OdpowiedzUsuńByć może jest tak jak napisałeś, ale sądziłem, że w połowie lat 80, CD były już wydawane równolegle z analogami. Zresztą na kompakcie nie ma informacji, że są to jakieś bonus tracki. Koniec końców i tak warto mieć oba nośniki. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńOd połowy lat 80 tych czarna płyta przestaje pomału być podstawowym nośnikiem muzyki i choć jeszcze przez długi czas koegzystowała z CD, nie należy mówić, że to co znajdowało się na longu było "podstawową wersją" danego albumu. Wystarczy choćby porównać czasy trwania "Brothers in Arms" Dire Straits. Na srebrzystym krążku znajduje się więcej muzyki, choć nie ma na nim żadnych bonusów ze stron B singli. I to nie jedyny taki przypadek.
OdpowiedzUsuńNegativie polecam Ci koncert Loreeny McKennitt z Alhambry (na CD i DVD) - piękna sprawa! ;-)