02 lutego 2025

POWRÓT DO KRAINY FANTAZJI


Dwudziestego czwartego grudnia minionego roku, upłynęło dokładnie dwadzieścia pięć lat od samobójczej śmierci Tomka Beksińskiego. W związku z tym, radiowa Trójka przypomniała dwie archiwalne audycje, dzięki czemu mogliśmy przenieść się na ten krótki moment do lat dziewięćdziesiątych. Przy okazji na antenę powróciło sporo muzyki, która była niezwykle bliska sercu Tomka. Po ich wysłuchaniu, przeprosiłem się z kilkoma artystami, którzy od wielu lat nie gościli w mym odtwarzaczu. Jak być może pamiętacie, odstawiłem na bocznicę cały nurt rocka progresywnego, neo prog rocka i tym podobne klimaty, do których straciłem serce. Dziś znów nastawiam tych wykonawców z nieprzymuszonej woli i czerpię z tego radość, którą to mogę zapisać na konto Tomka. To właśnie w tej muzyce najbardziej wyczuwam romantyczną naturę jego duszy. Kiedy posłuchałem na nowo albumu "The Window Of Life" (1991) grupy Pendragon, stwierdziłem, że te dźwięki to cały Tomek. To ta emocjonalność, te piękne solówki, które przybliżają i objaśniają mi jego świat. Znów łaskawszym okiem spoglądam na płyty takich wykonawców jak Camel, Wishbone Ash, Yes czy Marillion. Powróciłem w ostatnich dniach do albumu "Marbles" (2004) i wciąż czuję tamte dawne emocje i piękno. W ogóle uważam, że to najlepszy album jaki Marillion nagrali w nowym stuleciu. Ba, śmiem nawet twierdzić, że podoba mi się on dużo bardziej od "Brave" (1994), który żeby nie było, jest również ich wielkim dziełem. Niemniej "Brave" otula przytłaczający mrok, który trzeba sobie dawkować. Na "Marbles" mamy piękno i melancholię, w której mogę się pławić co dnia. Ileż tam zachwycających kompozycji. Nie ma tam ani jednej chybionej nuty. Jeśli pamiętacie, album ten ukazał się najpierw w formie pojedynczej płyty, do której dołączono karteczkę z informującą, że zespół planował ten album w formie dwóch płyt CD. Ugięli się jednak mając na uwadze fakt, że sklepy patrzą mniej przychylnym okiem na takie wydawnictwa. Chętni mogli jednak wysłać formularz na adres zespołu i za drobną opłatą, uzyskać album w pełnej wersji. Po latach, na fali wznowień, Marillion dopiął jednak swego i wydał "Marbles" jako album dwupłytowy. Mam go też na swojej półce, ale jednak na przestrzeni lat, tak się przyzwyczaiłem do tej wersji jednopłytowej, że dziś nie potrafię go inaczej słuchać. Lista utworów zakorzeniła się we mnie już zbyt mocno, by można było w niej dokonać korekty. Dodatkowe nagrania oraz zmieniona kolejność pozostałych kompozycji, zaburzają mi harmonię i układ płyty. Tak to już jest z siłą przyzwyczajenia i ciężko jest z tym dyskutować, nie mówiąc już o tym, by ją przezwyciężyć. Nastawiłem sobie jednak ten album w pełnej wersji i próbuję objąć go też w takiej formie, choć nie sądzę bym zmienił zdanie. Poza tym, płyta rozrosła się do takich rozmiarów, że trudno skupić na niej uwagę przez tak długi czas. Taka to już przypadłość tego nurtu, który uwierzył w to, że nadmiar jest lepszy od niedosytu. 


Jakub Karczyński 

20 stycznia 2025

ZIEMIA OBIECANA


Nie pamiętam w jakich okolicznościach natrafiłem na muzykę grupy The Comsat Angels. Faktem jest, że ekipa z angielskiego Sheffield, błyskawicznie zyskała moją aprobatę i wkrótce zacząłem rozglądać się za jej płytami. Jeśli pamiętacie, to przed laty odnalazłem na rodzimym portalu aukcyjnym prawdziwą kopalnię złota. Ktoś pozbywał się tak wielu fantastycznych płyt, że aż nie wiadomo było, co tu licytować. Pośród nich, znalazły się też i płyty The Comsat Angels, które to zgarnąłem niemal za bezcen. Żeby nie być gołosłownym, sięgnę do swoich notatek. Wyprzedaż albumów, miała miejsce w lutym 2020 roku, czyli niemal pięć lat temu. I tak, krążek "My Minds Eye" (1992) kosztował mnie 26 zł, a płyta "Fiction" (1982) tylko złotówkę więcej. Takich okazji nie można było zmarnować, bowiem dziś w najlepszym przypadku, trzeba przemnożyć te liczby razy cztery. To i tak niewygórowana kwota, którą warto zapłacić, by móc cieszyć się tą muzyką. Pewnie zastanawiacie się dlaczego o tym wszystkim piszę. Już spieszę z odpowiedzią. Otóż jakiś czas temu, natknąłem się na aukcję albumu "Land" (1983) od The Comsat Angels, ale jego cena była dość wysoka. Szybko sprawdziłem sobie jak wygląda sprawa na Discogs i zrozumiałem w czym rzecz. Rzeczona płyta była dostępna zaledwie w dwóch egzemplarzach i każdy z nich był jeszcze droższy niż ten, na naszym portalu aukcyjnym. Odpuściłem więc temat, ale jak to w życiu bywa, nie zapomniałem o nim zupełnie. W porywie szaleństwa, odezwałem się niedawno do sprzedającego, proponując połowę stawki. Propozycja rzecz jasna nie została przyjęta, ale jej właściciel, zaproponował dość znaczne ustępstwo cenowe. Nadal była to kwota, która przekraczała mój założony budżet, ale już stawała się bardziej realna i namacalna. Wiadomość ta, fermentowała w mojej głowie jeszcze przez dobrą dobę, nim przyjąłem warunki sprzedawcy. Jako że zbliżają się moje urodziny, postanowiłem sprawić sobie prezent, którego nikt inny by mi nie zafundował. W taki właśnie sposób, stałem się właścicielem albumu "Land", który jakby nie było, jest moim rówieśnikiem. Z ciekawostek, dodam tylko, że album ten zakupiłem od innego poznaniaka, który jak się okazało, był niegdyś właścicielem sklepu płytowego, w którym to pracę zaczynał mój dobry znajomy i zarazem legenda poznańskiej radiofonii - Andrzej Masłowski. Jaki ten świat mały. Jak widać, życie bywa zaskakujące i bardzo dobrze, dzięki temu ma odpowiedni smak. Pięknie się ten rok zaczyna i liczę na to, że kolejne miesiące również okażą się nie mniej interesujące. Z taką muzyką, nie straszny jest żaden blue monday.

 

Jakub Karczyński


08 stycznia 2025

OŻYWCZA FALA


Początek nowego roku to dla mnie czas poszukiwań. Na rynku wydawniczym niewiele się dzieje więc śmiało można pobuszować wśród staroci. Odkrywam więc to co do tej pory pozostawało dla mnie zakryte jak choćby solową twórczość wokalisty irlandzkiej formacji The Undertones. Feargal Sharkey ma na swym koncie zaledwie trzy albumy, ale za to może pochwalić się utworem, który odniósł międzynarodowy sukces. Ten status przynależy do utworu A Good Heart, pochodzącego z jego debiutanckiego albumu wydanego w 1985 roku. Na razie mogę sobie go posłuchać jedynie na Spotyfy, bowiem nie udało mi się jeszcze znaleźć tego albumu w wersji posrebrzanej. Wypatruję za to dwóch innych - "Songs From The Mardi Gras" (1991) oraz "Wish" (1988), które zostaną mi wkrótce dostarczone. Brałem je zupełnie w ciemno. Jak już się na coś napalę, to idę w temat jak w dym.

Szykuje się też wkrótce ciekawa literatura dla miłośników polskiego postpunku. Otóż, Rafał Księżyk sprokurował książkę "Fala", która to pojawi się na rynku w dniu 5 marca. Do tego czasu, musimy uzbroić się w cierpliwość. Dużo sobie obiecuję po tym wydawnictwie. Może pamiętacie, a może nie, ale przy okazji książki "Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Postpunk 1978 - 1984" Simona Reynoldsa, pisałem, że przydałoby się, aby ktoś nakreśli polską perspektywę tego zjawiska. We wstępie, do tej książki Rafał Księżyk nakreślił pewien szkic, a teraz jak mniemam otrzymamy danie główne. Zapewne spora część tego wydawnictwa poświęcona będzie scenie rzeszowskiej, która to była ważnym punktem na postpunkowej mapie Polski. Zimna fala miała się tam wyjątkowo dobrze, a i dziś nie warto tracić tej miejscowości z oczu choćby przez fakt, że wciąż działa tam zespół 1984. Choć w zmienionym składzie, to jednak wciąż tworzący muzykę, która wyróżnia się na polskim rynku. Wspierajmy ich w działaniu, tak jak i całą naszą niezależną scenę, bowiem bez nich, skazani będziemy na dyktat wielkich wytwórni płytowych. Ludzie, którzy pociągają tam za sznurki, pewnie na czymś się znają, ale mam wątpliwości czy jest to akurat muzyka.


Jakub Karczyński 


PS Wsparcie mojej muzycznej fali jak zwykle pod adresem: https://buycoffee.to/czarne-slonca  

20 grudnia 2024

ŚCIEŻKA UPADKU


No i stało się. Wkroczyłem na ścieżkę upadku. Stąpam nią jeszcze dość ostrożnie, choć wiem, że odwrotu już nie ma. Pierwsze przymiarki do tej wyprawy, poczyniłem już co prawda cztery lata temu, ale musiało minąć nieco czasu, nim muzyka ze składanki "458489" (1990) się we mnie przegryzła. Przed wyruszeniem w drogę, musiałem zyskać jakieś rozeznanie wśród dorobku grupy, by nie zniechęcić się zbyt szybko i nie zakończyć podróży jeszcze na starcie. Ich przepastny katalog wprost onieśmiela i przytłacza zbłąkanego wędrowca. Można się w nim zagubić niczym między bibliotecznymi regałami, a jedynym ratunkiem jest odpowiednie przygotowanie, czyli tak zwany research. Spośród tylu dzieł, trudno odsiać ziarno od plewy. Na pierwszy ogień poszedł album "This Nation's Saving Grace" (1985), który to w dość zgodnej opinii, uchodzi za ich najlepsze dzieło. Załapał się nawet do mojego logotypu, który to jest zaledwie drobnym wycinkiem całości, na którym to zestawiono najlepsze albumy post punka. Przesłuchałem go w ostatnich dniach i w pełni zgadzam się z tą opinią. The Fall mają w sobie jakąś taką nieoczywistość, nie chodzą po linii prostej. Gdy słuchasz tej muzyki nigdy nie wiesz, gdzie cię ona zaprowadzi. Jej podskórny niepokój wprowadza dyskomfort, który jednak niwelowany jest za sprawą interesujących melodii. Nic dziwnego, że John Peel miał na ich punkcie kompletnego kręćka, czemu wielokrotnie dawał publiczny wyraz. Był to jego ulubiony zespół wszech czasów, a to już o czymś świadczy. Mnie do takiej formy uwielbienia jeszcze sporo brakuje, niemniej intensywnie nadstawiam uszu i odrabiam zaległe lekcje. Póki co, przerobiłem już "This Nation's Saving Grace", a teraz biorę się za "Bend Sinister" (1986). Mam przed sobą szmat drogi, której kres jest gdzieś daleko za horyzontem. Nie łudzę się, że przemierzę cały szlak, ale może uda mi się choć dotrzeć do najważniejszych atrakcji. To jak ze zwiedzaniem nowych krajów. Najpierw przerabiasz to, co polecają w przewodnikach, a dopiero kolejnym razem ruszasz odkrywać zakamarki. Czy ta mnogość materiału mnie zniechęca? Ani trochę. The Fall to na tyle ważny zespół dla post punku, że siłą rzeczy, nie można pominąć tej lekcji w swej edukacji. Zabieram się więc za nadrabianie tych zaległości. Krok po kroku, odkrywam piękno tych nut, licząc na to, że podróż ta, przyniesie mi mnóstwo wrażeń i niezapomnianych emocji. Oby tylko nie upaść na duchu.


Jakub Karczyński 


PS Siły twórcze najlepiej podładowuje kawa: https://buycoffee.to/czarne-slonca

05 grudnia 2024

ZAWĘŻONE POLE WIDZENIA


Spora, jeśli nie większość mojej płytoteki, opiera się na zespołach brytyjskich. Nie ma się co dziwić, bo to ta nacja, zdominowała nie tylko sferę językową, ale i muzyczną. Nie inaczej było ze scena post punkową, na której to ton dyktowali Brytyjczycy. Reszta świata podpatrywała i ewentualnie tworzyła z tego jakieś swoje wariacje. Nigdy jednak żaden naród, nie był w stanie skupić na sobie uwagi w takim stopniu, jak zrobili to wyspiarze. Możemy więc tylko żałować, że tak niewiele wiemy o tym co działo się choćby we Francji, krajach Beneluxu czy poza Europą. Biję się w piersi, że i "Czarne słońca" tak rzadko prezentują wykonawców spoza brytyjskiego kręgu. Pisałem swego czasu o artystach wywodzących się z krajów Beneluxu, ale z kolei Francja pozostała niemalże nietknięta. Wyjątkiem była grupa Jad Wio, Little Nemo oraz Soror Dolorosa, ale to zaledwie czubek góry, który udało mi się odsłonić. Liczę na to, że wraz z kolejnymi latami, sekcja francuska zwiększy swą liczebność. Póki co, powróciłem do albumu "Sounds In The Attic" (1989), który pomimo upływu tylu lat, wciąż zachwyca. Pisałem niedawno też o Dog Detachment z RPA, który to zrobił ma mnie spore wrażenie i jak do tej pory, jest jedynym reprezentantem tamtych stron. Dziewiczym lądem jest też Turcja, z której to kojarzę zespół She Past Away, który nomen omen, zagra niedługo w Poznaniu, Warszawie oraz Krakowie. Włochy to z kolei Soviet Soviet oraz Geometric Vision, który dzień po Walentynkach, również zawita do Poznania w ramach imprezy "Shadow Dance Party". Pieczę nad tym wydarzeniem sprawuje Woodraf, czyli człowiek odpowiedzialny za powołanie do życia serwisu Bat-Cave.pl, Batcave Production jak i cyklicznej imprezy "Return To The Batcave". To właśnie tam, odkryjecie nie tylko krajowe kapele, ale i zespoły z Europy, Skandynawii czy innych zakątków globu. Jak widać, muzyka jest wszędzie, trzeba tylko nastawić uszu. Niestety, wymaga to już większego zachodu i zaangażowania. O ile muzyka brytyjska i amerykańska podsuwana jest nam niemal pod nos, to reszta świata nie ma już tak komfortowej sytuacji. Warto więc śledzić co dzieje się w małych klubach, kto do nich przyjeżdża, by nie tylko być na bieżąco z repertuarem koncertowym, ale i poszerzyć swe horyzonty. Gdy przed laty, białoruska grupa Molchat Doma rozpoczynała swą karierę, można było ją obejrzeć w rodzimych klubach za niewielkie pieniądze i bez konieczności rozpychania się łokciami w tłumie. Dziś sytuacja wygląda już zgoła odmiennie. Coraz droższe bilety, płyty na stoiskach też nabierają wartości, a pod sceną coraz więcej ludzi. Dobrze więc wyławiać takie perełki z lokalnych scen, a nie czekać tylko na to, co nam podrzucą wielkie koncerny. Czas też zrzucić klapki z oczu i skierować wzrok także w inne rejony świata. Uruchommy szyję i dajmy sobie szansę, rozejrzeć się dookoła. Gwarantuje, że pięknych, muzycznych widoków, z pewnością nam nie zabraknie. 


Jakub Karczyński


PS Wsparcie kawowe muzycznego szlaku pod adresem: https://buycoffee.to/czarne-slonca

28 listopada 2024

MUZYCZNE TROPY TOMKA B.


Dzień 26 listopada minęła kolejna rocznica urodzin Tomka Beksińskiego. Nie przywiązywał on co prawda do nich szczególnej uwagi, lecz w tym roku na torcie pojawiłyby się dwie szóstki. Znając nieco przewrotną naturę Tomka, to pewnie nie odmówiłby sobie przyjemności dołożenia do tej liczby jeszcze jednej szóstki. Pamiętam jak ubolewał, że jego karta członkowska towarzystwa wampirycznego, miała bodajże numer 656, a nie 666. Mieć kartę z takim numerem to byłoby dopiero coś. Tomek chyba nawet pisał do tego towarzystwa w tym temacie, ale nie pamiętam już, co mu odpisali. 

Tomka nie ma już z nami od dwudziestu czterech lat, a pamięć wciąż o nim żywa. Przestrzeń po nim jednak nie zabliźniona. Ile to już lat zapełniamy tę pustkę, a ona wciąż tak samo wielka. Tej straty nie da się niczym zastąpić. Nikomu jak do tej pory nie udało się wejść w buty Tomka by kontynuować ten marsz. Chętnych zapewne nie brakowało, lecz poprzeczka zawieszona zbyt wysoko. 

Z głośników wybrzmiewa właśnie wspaniała płyta "Sounds In The Attic" (1989) grupy Little Nemo. Ten francuski zespół, poznałem rzecz jasna, za sprawą starej audycji Tomka. Zachwycał się w niej kilkoma nagraniami z tejże płyty, które i mnie skradły serce. Szybko postarałem się zdobyć je w formie CD, bo przecież to kod mojego DNA. Od tygodnia znów zgłębiam jej uroki, a przy okazji, szykuję się do zakupu dwóch innych wydawnictw, z których jedno odkrył dla mnie niedawno Marek Niedźwiecki, a drugie znów należy zapisać na konto Tomka. Póki co, nie zdradzam szczegółów, ale z pewnością pochwalę się nimi, jak już je zdobędę. Lubię takie odkrycia, które trafiają człowieka, niczym grom z jasnego nieba. To właśnie one spędzają mi później sen z powiek i dręczą samą świadomością swego istnienia. Z drugiej strony, są też największymi ozdobami mojej kolekcji, do których to powracam z ogromną przyjemnością. Ileż to takich płyt, zawdzięczam audycjom Tomka Beksińskiego, tego już niestety nie zliczę, ale pokaźna część moich zbiorów, nosi jego ślad. Cieszy mnie, że muzyka ta, wciąż rezonuje tak w ludziach, jak i w radiowym eterze (audycje Mateusza Tomaszuka). Z przyjemnością odnotowuje fakt, że coraz młodsze pokolenia sięgają po te płyty i odkrywają je dla siebie. Jak widać, muzyczna spuścizna Tomka ma się całkiem nieźle, szkoda tylko, że nie ma kto nam o niej tak pięknie opowiadać.


Jakub Karczyński


PS Kawiarnia wspierająca "Czarne słońca", czynna pod adresem: https://buycoffee.to/czarne-slonca

22 listopada 2024

SIOSTRY, DZIEWICE I MISJONARZE


Zaokienna szarość nieba może nie jest zbyt malowniczym widokiem, za to przy takiej pogodzie, świetnie słucha się płyt podszytych melancholią. Te jesienne dźwięki wchodzą wtedy w człowieka jak nóż w masło. Odgrzebałem w związku z tym kilka staroci, nie zapominając jednocześnie też i o nowych wydawnictwach. W ostatnich dniach wyjąłem ze skrzynki najświeższe dzieło byłego lidera Virgin Prunes. Gavin Friday wydał swój ostatni album trzynaście lat temu, więc fani nie mieli łatwego życia. Podobnie jak w przypadku The Cure, okres posuchy był wyjątkowo długi. Na szczęście, mamy to już za sobą. W końcu możemy rozkoszować się nowymi dźwiękami, a przy okazji odkurzyć kilka starszych tytułów z jego katalogu. Polecam szczególnie płytę "Shag Tabacco" (1995), która to jest chyba najbliższa memu sercu. Poza muzyką Gavina nastawiłem sobie mój najnowszy nabytek z giełdy płytowej, którą to jest A Tribute To: The Sisters Of Mercy. First And Last And Forever. Jakoś tak życzliwiej zacząłem spoglądać na tego typu płyty, choć wiadomo, że większość wykonań nie umywa się do oryginałów. Niemniej, czasem znajdzie się tam jakaś perełka, która wlewa w człowieka nową wiarę. Pamiętacie pewnie, że niedawno entuzjastycznie rozpisywałem o hołdzie dla Virgin Prunes, więc idąc za ciosem, postanowiłem zakupić w ciemno także i ten album. W swoich zbiorach mam już Tribute dla The Mission, więc logicznym jego dopełnieniem było zdobycie także hołdu dla The Sisters Of Mercy. Choć płyty wyglądają dość bliźniaczo, to wydane zostały przez różne wytwórnie. Za The Mission odpowiadała Equinoxe Records, a Siostry Miłosierdzia ukazały się pod egidą Cleopatra Records. W kolejce do odtwarzacza czekają jeszcze solowe płyty dwóch muzyków, z których jeden wspierał Nicka Cave'a w The Birthday Party, a drugi był frontmanem The Only Ones. Niestety oba albumy wydano w parszywych ecopackach. Coraz trudniej trafić na płytę wydaną w standardowym, plastikowym pudełku, co jest dla mnie niezwykle frustrujące. Dla uspokojenia emocji, jak i ogrzania, polecam łyk herbaty lawendowej. Przynosi mi ona miłe wspomnienie ubiegłorocznych wakacji, gdzie pośród lawendowych pół, mogliśmy w ciszy i spokoju, czytać książki, słuchać muzyki, jak i uskuteczniać najzwyklejsze lenistwo. Dobrze jest tak raz na jakiś czas, oderwać się od codzienności i pojechać gdzieś na wakacje, gdzie niczego nie musisz. Bez presji zwiedzania, bez map i przewodników. Tylko cisza, ty i czas.

Jakub Karczyński


PS Właśnie na rynek trafiło kolejne wznowienie "Demona ruchu" Stefana Grabińskiego, czyli naszego rodzimego mistrza grozy. Jest ono bardzo efektownie wydane, więc tym bardziej warto się nim zainteresować, nawet jeśli macie na swoich półkach także te poprzednie edycje. Ilustracje może nie do końca trafiają w moją estetykę, ale i tak musiałem je mieć.

PS2 Od dziś możecie wspierać moją pisaninę postawieniem tak zwanej wirtualnej kawki: https://buycoffee.to/czarne-slonca Dzięki temu zmobilizujecie mnie do jeszcze cięższej pracy, do przesłuchiwania i wyszukiwania kolejnych płyt oraz dzielenia się z Wami moimi wrażeniami. Jeśli wsparcie na to pozwoli, to ufunduję najbardziej hojnym darczyńcom, po egzemplarzu pewnej książki, nad którą aktualnie pracuję. Na razie nic więcej nie zdradzę, ale wierzę w to, że będzie to fajny prezent dla czytelników "Czarnych słońc". 

Każde wsparcie mile widziane. Z góry dziękuję.