29 października 2024

POWRÓT GANGU


Wziąłem się za nadrabianie zaległości bowiem mam na swojej półce albumy, które od lat domagają się uwagi. Jednym z nich była płyta "Content" (2011) nagrana przez Gang Of Four. To kolejna próba zmierzenia się z tym wydawnictwem. Przed laty jakoś mi nie podeszła więc powędrowała w świat. Po latach powróciła i dziś wydaje mi się dużo lepsza niż wtedy. Być może to ja się zmieniłem, dojrzałem do tych dźwięków by móc się w nich w końcu rozsmakować. Tak to już czasem bywa, że to nie zespół nagrywa słabą płytę, tylko to my nie dorośliśmy lub nie dostroiliśmy się do tych fal. Musi minąć nieco czasu nim znów zawiniemy do tego portu. Cieszę się na ten powrót bowiem odkryłem tu dużo pięknych nut oraz brzmień, które w końcu przemówiły do mojego ucha. Dostrzegam też jego spuściznę słuchając takich formacji jak choćby The Futureheads. Jeśli uważnie prześledzicie książeczkę dołączoną do ich debiutanckiej płyty, to spostrzeżecie, że za produkcję kilku utworów odpowiedzialny był Andy Gill, gitarzysta Gang Of Four. Muzyczna sztafeta pokoleń wymieniła tym sposobem pałeczkę. Kolejna generacja miała więc okazję posmakować patentów odkrytych przez ich starszych kolegów, tyle że zaprezentowanych przez ich rówieśników. Być może sprawi to, że co uważniejsi słuchacze dotrą po nitce do kłębka. Ileż to razy ja przemierzałem taki szlak, natykając się najpierw na epigonów, a dopiero po czasie trafiając na mistrzów. I kiedy człowiek myśli sobie, że ten nowy zespół jest mega oryginalny, to nagle okazuje się, że oni jedynie przetworzyli patenty, odkryte kilka dekad wcześniej. Właśnie dlatego warto znać historię muzyki by wyłapywać takie niuanse, a przy okazji nie zbłaźnić się w towarzystwie.


Jakub Karczyński


PS Poza zaległościami ze sfery audio, mam też kilka rzeczy do obejrzenia jak choćby dokument o Factory Records. Niestety materiał ten nie doczekał się polskiego tłumaczenia więc pozostaje skorzystać z własnych umiejętności rozszyfrowywania mowy Szekspira.

19 października 2024

KOLEKCJONERSKIE DNA


Październik już na półmetku, a tu wciąż za oknem piękne słońce. Nic tylko cieszyć się jesienią. I tak też robię, nabywając kolejne płyty, którymi to nastrajam się w sposób jak najbardziej pozytywny pomimo tego, że muzyka na nich zawarta do najweselszych nie należy. Ot, taki paradoks. Odebrałem właśnie przesyłkę z Serpent.pl, wewnątrz której skrywało się najnowsze wydawnictwo grupy The Wolfgang Press. Zamówiłem sobie rzec jasna płytę CD bo jak wiecie to właśnie ten nośnik jest dla mnie ideałem. Nie winyl, nie kaseta, a właśnie srebrny dysk. Cieszy mnie w związku z tym, że jego sprzedaż znów zaczyna rosnąć. Oby ten trend się utrzymał. Kto wie, może wrócimy jeszcze do czasów ekscytacji nośnikami. Kolekcjonerstwo być może znów stanie się sposobem na życie i pasją, która odciągnie nieco ludzi od smartfonów. Pięknie by było gdyby w szkołach na przerwie między lekcjami, dzieciaki ekscytowały się zdobyciem jakiejś rzadkiej płyty, a oczy rówieśników płonęłyby z zazdrości. Brzmi jak marzenie ściętej głowy, ale skoro udało ożywić się modę na winyle to może i z kompaktami też się uda. Ja swoje piękne chwile z nośnikami mam już zakodowane w DNA i trwam w tej miłości pomimo burz i sztormów. Nigdy się ich nie wyrzekłem bo przecież dostarczyły mi tylu pięknych chwil i emocji, o których wciąż pamiętam pomimo upływu lat. Owszem, wkurza mnie jak słyszę pytanie: "A kto jeszcze kupuje dziś płyty CD skoro wszystko jest na Spotyfy?" Pozwólcie sobie więc powiedzieć, że nie wszystko. Nawet jeśli znajdziesz danego wykonawcę to nie jest powiedziane, że będziesz miał dostęp do pełnej dyskografii. W domowej płytotece też rzec jasna możesz nie mieć jakiegoś albumu, ale jak już go kupisz to on jest i możesz sobie do niego wracać niezliczoną ilość razy. Nikt ci go nie wykasuje, nie zastąpi nowszą wersją bez pytania cię o zdanie, a tym bardziej nie będzie upominał się co miesiąc o zapłatę. I w tym właśnie tkwi siła płyt. Jak najdzie mnie ochota to wyciągnę ją sobie z regału i posłucham, bez zdawania się na łaskę platform streamingowych. Ktoś powie, że wygodniej jest sobie kliknąć niż nastawić płytę, ale czy w życiu chodzi tylko o wygodę? Gdyby tak było to nikt dziś nie kupowałby płyt winylowych. Nie chce już mi się tłumaczyć ludziom czemu wciąż słucham muzyki z płyt bo przecież to i tak do niczego nie prowadzi. Jeśli nie połknąłeś tego bakcyla za dzieciaka to już raczej nie załapiesz w czym rzecz. Zostawmy już więc to. Nich każdy żyje w takim świecie w jakim jest mu dobrze.


Jakub Karczyński     

15 października 2024

GŁĘBOKI POKŁON


Muzyczne hołdy składane zasłużonym twórcom to zjawisko dość powszechne. Ciężko stwierdzić kto wpadł na to po raz pierwszy, ale idea okazała się na tyle atrakcyjna, że chwyciła i trwa po dziś dzień. Przez moje ręce przewinęło się nieco tego typu wydawnictw. Jedne robiły na mnie większe, inne mniejsze wrażenie. Te pierwsze zostawały na moich półkach, te drugie wędrowały w świat. Po latach okazało się, że niekiedy żałowałem swoich decyzji jak w przypadku Tribute To The Cure "Prayers For Disintegration" (2001).  Na szczęście wpadłem na jej trop więc być może wkrótce znów zawita w moje progi. Niniejszy tekst nie wziął się jednak z niczego. Zainspirowała go płyta, jaką niedawno zakupiłem, a która to poświęcona była grupie Virgin Prunes. Przyznam szczerze, że zaskoczył mnie ten hołd bowiem Virgin Prunes nie zrobili jakiejś zawrotnej kariery, ale jak widać byli niezwykle wpływowi i inspirujący dla innych grup. Płyta "Anyone Can Be A Virgin Prunes" (1998), będąca hołdem dla tego irlandzkiego zespołu, stworzona została przez zespoły, które chyba nie tylko dla mnie są kompletnie anonimowe. Próżno tu szukać jakiś znajomych nazw lecz nie znaczy to, że nie warto nastawić uszu. Album ten wydany został przez Radio Luxor w 1998 roku. Słucham go ostatnio na okrągło i nie mogę się nadziwić, że natknąłem się na niego dopiero teraz. Jeśli chcielibyście wejść w jego posiadanie to nie musicie wydawać milionów złotych monet. Za swój egzemplarz zapłaciłem mniej niż czterdzieści złotych. Dla fanów Virgin Prunes to rzecz obowiązkowa, a dla całej reszty to przynajmniej przystanek na żądanie. Nie będzie chyba świętokradztwem jeśli odwołam się do takich kamieni milowych jak "Lonely Is An Eyesore" (1987). Nie był to co prawda tribute dla żadnego zespołu lecz raczej folder reklamowy wytwórni 4AD, co nie zmienia faktu, że po dziś dzień płyta ta jest ceniona przez fanów. "Anyone Can Be A Virgin Prunes" również zasługuje na to by obsypać ją złotem. Mnie skradła serce, mam nadzieję, że wasze też nie pozostaną obojętne. To z pewnością jedno z moich ważniejszych tegorocznych wykopalisk, które nie tylko raduje serce, ale i dopinguje do kolejnych poszukiwań. Coś czuję, że ten album szybko kurzem nie zajdzie. I o to chodzi.


Jakub Karczyński

04 października 2024

PŁYTOWE FORTYFIKACJE


Co za ekscytująca wiadomość. Po trzynastu latach jakie upłynęły od wydania płyty "Catholic" (2011) wreszcie otrzymamy jego następcę. Gavin Friday, były frontman Virgin Prunes zapowiedział wydanie płyty "Ecce Homo" co tłumaczyć należy jako: oto człowiek. Gavin twierdzi, że to jego najbardziej autentyczne dzieło. Premiera zaplanowana jest na dwudziesty piąty dzień października więc otrzymamy go jeszcze przed nowym dziełem The Cure. Na takie premiery warto czekać choć przyznam szczerze, że wolałbym, aby przerwy między płytami nie były, aż tak długie. Niestety wraz z wiekiem i scenicznym stażem artyści wydają płyty coraz rzadziej. Trudno im się dziwić bowiem czasy mamy jakie mamy. Choć ludzie wciąż chcą słuchać nowej muzyki to niekoniecznie chcą za nią płacić. Komu więc by się chciało tworzyć coś za co nie otrzyma godziwej zapłaty? Stawki w serwisach streamingowych wołają o pomstę do nieba więc jeśli nie jesteś w ścisłym topie to możesz zapomnieć o pieniądzach, z których mógłbyś się utrzymać. To może koncerty? Tak, to zdaje się być ostatnią deską ratunku dla artystów, ale nie jest to łatwy kawałek chleba. Wyobraźcie sobie, że macie koło siedemdziesięciu lat i musicie odbyć światową trasę koncertową. Biorąc pod uwagę dolegliwości jakie trapią człowieka w tym wieku to chylę przed nimi czoła, że mają na to jeszcze siły. Dobra, dość biadolenia. Cieszmy się, że wciąż możemy chodzić na koncerty, kupować płyty i słuchać muzyki. Jesień zapowiada się naprawdę ekscytująco bowiem obok nowej płyty The Cure, otrzymamy za chwilę albumy od The Wolfgang Press, Pixies, wspomnianego już Gavina i kto wie co jeszcze. Chyba nawet Red Lorry Yellow Lorry przymierza się do nagrania płyty więc jak widać nie warto tracić nadziei. Skoro po szesnastu latach doczekaliśmy się nowej płyty The Cure to jest też szansa dla innych kapel w rodzaju The Sisters Of Mercy lub Fields Of The Nephilim, które mogłyby już zerwać śluby milczenia i uraczyć nas swoją nową muzyką. Każda cegła w murze naszych fortyfikacji płytowych jest wszakże na wagę złota. Niech więc piszą, niech więc tworzą na chwałę naszych kolekcji oraz by umilić nam resztę dni naszego życia.

Jakub Karczyński

19 września 2024

PIEŚNI ZAGINIONEGO ŚWIATA


Gdy ukazywał się album "4:13 Dream" (2008) miałem dwadzieścia pięć lat i nawet nie przypuszczałem, że na następną płytę The Cure przyjdzie mi czekać długich szesnaście lat. W tym czasie zdążyłem wziąć ślub, kupić mieszkanie oraz powołać na ten świat dwójkę fantastycznych dzieciaków. Można więc rzec, że nie próżnowałem, w przeciwieństwie do ekipy Roberta Smitha, która ograniczyła się do aktywności koncertowej. Lider co prawda angażował się w różnego rodzaju kolaboracje muzyczne, udzielając się na płytach innych artystów, ale w żaden sposób nie było to w stanie zaspokoić apetytu fanów. Każdy z nich i tak wyczekiwali nowej płyty The Cure, która nie nadchodziła. Pierwsze w miarę konkretne pogłoski pojawiły się w 2018 roku i kiedy już wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze nastała cisza. Temat powracał co jakiś czas, a wraz z ogłoszeniem trasy koncertowej mającej promować nową płytę można się było spodziewać, że w końcu otrzymamy to dzieło lecz trasa minęła i znów zapadła cisza. Przestałem się więc ekscytować tym tematem i skupiłem się na tym co faktycznie pojawiało się na rynku. Sprawa nowej płyty The Cure była jednak gdzieś z tyłu głowy bo jakże można zapomnieć o zespole, który kształtował i sprofilował mój nastoletni mózg. Wszystko wskazuje jednak na to, że ten jeden z najdłuższych muzycznych porodów będzie miał w końcu swoje rozwiązanie. Zespół choć nie zakomunikował tego wprost dał swym fanom kilka wskazówek. Na początek zmieniono zdjęcie profilowe, gdzie na czarnym tle zaprezentowano nowe logo. Następnie porozsyłano tajemnicze kartki, na których to wytłoczono nazwę płyty i ciąg rzymskich znaków, które to skrywały w swym wnętrzu datę 01.11.2024. Myślę więc, że mamy się w końcu czego uczepić. Ten grunt nie powinien nam się już usunąć spod stóp. Panie Smith, nieźle nas pan przetrzymał. Mam nadzieję, że płyta nas nie rozczaruje. Cztery znane już utwory (Alone, And Nothing Is Forever, I Can Never Say Goodbye, Endsong) są po prostu obłędne. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o A Fragile Thing, które brzmi jak kiepski B-side. Może na płycie zagra jakoś lepiej, ale póki co to najsłabsze ogniwo w tym łańcuchu. Na album "Songs Of The Lost World" składać będzie się dziesięć kompozycji więc znamy już połowę płyty. Tajemnicą pozostają nagrania Vanishingsong, Feather In The Waves, Moonsong, Another (Happy) Birthday oraz No Care. Trzymajmy więc kciuki za to by ten powrót ożywił w naszych sercach zastygłe uczucia. Jeśli ma to być ostatni akord w historii The Cure to niech wybrzmi on głośno i wyraźnie. Miejmy nadzieję, że echom jego wspomnień towarzyszyć będzie ciepła nostalgia, a nie gorycz rozczarowania. Po tylu latach wyczekiwania byłby to spory zawód, którego żaden fan nie chce doświadczyć. Odliczając czas pozostały do premiery płyty wspomnijmy wszystkie dobre chwile jakie spędziliśmy z muzyką The Cure. Cieszmy się tym oraz faktem, że po latach nieobecności The Cure powraca na muzyczną mapę świata choćby tylko po to by przypomnieć nam jak ważni byli, są i zawsze będą.


Jakub Karczyński

   

13 września 2024

ZAGINIONA SIOSTRA


Nie pamiętam dokładnie kiedy kupiłem ten album, ale z pewnością gości w mym domu już od kilku dobrych lat. Spoczywał sobie na dość sporej kupce płyt do przesłuchania, ale jakoś nie miałem odpowiedniego natchnienia by się w niego wsłuchać. Nadgryzłem go kilkukrotnie lecz chyba nigdy nie wysłuchałem go w całości. Sądziłem nawet, że to coś nie do końca w moim guście pomimo tego, że stworzył ten album jeden z muzyków The Sisters Of Mercy. Sięgnąłem niedawno po ten album bez większego entuzjazmu. Raczej by go zwyczajnie odfajkować i wrzucić na stos płyt do odsprzedania. Posłuchałem raz, drugi i teraz wprost nie mogę się od niego oderwać. Pod szyldem Broon ukrywa się Andreas Bruhn. Ten niemiecki gitarzysta został odkryty przez Andrew Eldritcha w jednym z pubów i zaangażowany do kolejnej inkarnacji The Sisters Of Mercy. Nagrał on z Siostrzyczkami album "Vision Thing" (1990), który to zamyka dorobek zespołu. Po tym czasie Andreas wkroczył na swoją solową ścieżkę. Materiał zebrany na albumie miał być początkowo zaproponowany Eldritchowi na nową płytę The Sisters Of Mercy, ale Andrew ponoć go odrzucił. Sam zainteresowany twierdzi jednak, że taka sytuacja nigdy nie miała miejsca. Gdziekolwiek leży prawda, faktem jest, że debiut Broon wart był tego by się nad nim pochylić. Swoją drogą jestem ciekaw co też z tej materii stworzyłby Eldritch. Czy jest czego żałować? Tego już się niestety nie dowiemy, ale autorskie podejście Bruhna jest na tyle wyśmienite, że nie zawracam sobie głowy tym hipotetycznym scenariuszem. Nie zmieniłbym ani jednej nuty w takich kompozycjach jak On My Side, Forever Gone czy Jolene. Jeśli dodamy do tego świetną pracę gitary to nie ma siły by nie zakochać się w tej płycie. Te trzy utwory kompletnie wywracają pionki na szachownicy. Album ten jest najlepszym świadectwem na to, że w muzyce liczą się emocje, piękne melodie i szczerość. Poza tym obala mit, że tylko solowe płyty wokalistów są coś warte. Absolutnie nie. Warto śledzić kariery muzyczne także innych członków bo przecież są oni równie kreatywni i twórczy. Dowodów na to w świecie muzycznym jest aż nadto. By nie być gołosłownym odeślę was do płyty "Lose The Faith" (2005) jaką nagrał Simon Hinkler z The Mission. Słuchałem jej ostatnio równie intensywnie co debiutu Broon. Simon podobnie jak Andreas jest gitarzystą tyle że z konkurencyjnego obozu. Od The Mission do  The Sisters Of Mercy droga jednak krótka. Sami przecież dobrze wiecie jakie były koleje losu tych dwóch formacji. Jeśli jednak nie byliście na tyle pilnymi uczniami to polecam zgłębić biografię The Sisters Of Mercy "Heartland" Andrew J Pinnella, którą to przed laty opublikowało wydawnictwo Rock-Serwis". Wciąż jest to jedyna biografia tej grupy dostępna w języku polskim i nie zanosi się by ten stan rzeczy miał ulec zmianie. Gdyby nie upór Tomka Beksińskiego to do dziś czytalibyśmy historię Sióstr w oryginale. I chwała mu za to.


Jakub Karczyński   

26 sierpnia 2024

PERŁA Z NIEMIECKIEJ SZAFY


Co jest najpiękniejsze w muzyce? To, że nie da jej się ogarnąć. Jest jak bezkresny ocean, który starasz się przepłynąć choć wiesz, że to zadanie jest ponad twoje siły. Niby człowiek przesłuchał całe morze muzyki, ale gdy tylko podnoszę wzrok, uświadamiam sobie, że uszczknąłem z niego zaledwie kropelkę. Przekonuję się o tym każdego dnia, a zwłaszcza w momencie, gdy natykam się na kompletnie nieznany mi  zespół. Ostatnio zdarza mi się to coraz częściej bowiem do tej kategorii zalicza się nie tylko Dog Detachment, ale i zespół Edera. Trafiłem na niego przypadkiem poprzez facebookową stronę zespołu Pink Turns Blue, które rekomendowało pewien youtubowy kanał, na którym to polecano ich ostatni album. Poświęcono także miejsce kilku innym wydawnictwom, spośród, których moją uwagę zwróciła płyta "Ambiguous" (1996) zespołu Edera. Poszukałem jej czym prędzej na rodzimym portalu aukcyjnym i okazało się, że jest jeden egzemplarz. Niestety posiadał inną, dużo gorszą okładkę, ale jako że jego cena była symboliczna to nie wybrzydzałem. Zespół Edera wywodzi się z Niemiec i niewiele więcej o nim wiadomo. Jego skład tworzyła wokalistka Catrin Mallon oraz Oliver Henkel, który odpowiadał za muzykę. Zespół ma na koncie tylko jeden album, którym zadebiutował na rynku w 1996 roku. Dlaczego ta historia nie miała swego ciągu dalszego? Mam pewną teorię niemniej prawda może być nieco inna. Przypuszczam, że gdyby płyta ta ukazała się w latach osiemdziesiątych, to kto wie czy dziś nazwa Edera nie byłaby wytatuowana w naszym sercu złotymi zgłoskami. Niestety w połowie lat dziewięćdziesiątych takie granie nie miało racji bytu. Przypomnijcie sobie co rządziło w tamtym czasie na falach eteru, a zrozumiecie w czym rzecz. Edera, której muzycznie bliżej było do grup w rodzaju Bel Canto niż Backstreet Boys, stworzyła niezwykle urzekającą płytę, lokującą się gdzieś na przecięciu linii z napisem synth pop, ambient, ethereal. Album ten to taka zaginiona perełka, którą warto ocalić od zapomnienia. Jeśli więc spotkacie go na swojej drodze to uchylcie mu drzwi, a gwarantuję, że odwdzięczy się on wam mnóstwem niepowtarzalnych doznań muzycznych. Jak już wspomniałem, płyta ta ukazała się w dwóch drastycznie odmiennych szatach graficznych. Ta, którą widzicie na zdjęciu to jak mniemam pierwotny koncept artystyczny lecz nijak nie koresponduje on z zawartością muzyczną. Dużo bardziej klimatyczna jest edycja jaką wypuściła wytwórnia Cleopatra stąd też będę podejmował wysiłki by ją pozyskać. Tak to już w życiu kolekcjonera bywa, że czasem by osiągnąć cel, trzeba najpierw zadowolić się półśrodkami. 


Jakub Karczyński