28 marca 2017

MEANDRY GOTYKU

Mam w swoich zbiorach kilka dość interesujących i dość tajemniczych formacji z kręgu muzyki mroku czy jak kto woli gotyckiej. Sam raczej staram unikać się tego ostatniego określenia, bo słowem gotycki określono już tyle różnorakich zespołów, że właściwie nie wiadomo czym ten gotyk tak naprawdę dziś jest. Z całym szacunkiem, ale jeśli słyszę, że za wzór gotyku stawia się Evanescence, Nightwish czy Within Temptation, to samoczynnie nóż mi się w kieszeni otwiera. Nastąpiło zupełne pomieszanie pojęć, choć jakby nie patrzeć, z tą gotycką terminologią zawsze był problem. Zespoły, które uznawano za gotyckie odżegnywały się od tej etykiety (vide Bauhaus, The Cure), a te które uznawały się za przedstawicieli tej sceny trudno było za takowych uważać. Być może dlatego dziś mamy taki bałagan w tej szufladzie, którego już nikt nie ogarnia i nie jest w stanie posprzątać. Dlatego też wolę posługiwać się sformułowaniem muzyka mroku, które jest równie niedookreślone, ale za to pozwal mi wrzucać tam wszystkie zespoły, o dość melancholijnym brzmieniu wzorowanym na dźwiękach jakie wychodziły spod palców takich twórców jak Bauhaus, Siouxsie & The Banshhes, The Cure, Fields Of The Nephilim, The Mission, The Sisters Of Mercy, Cocteau Twins, Dean Can Dance, ale i tych bardziej elektronicznych jak Clan Of Xymox czy Pride And Fall również. Słowem wszystko co nawiązuje do starej, mrocznej szkoły grania. 

Nie o tym jednak miał być ten wpis. Wróćmy więc na właściwe tory. Mam więc ja w swoich zbiorach kilka dość interesujących i dość tajemniczych formacji z kręgu muzyki mroku. O jednej z nich pisałem już jakiś czas temu we wpisie Belgijska Bazooka. Bazooka Joe bo o nich mowa w dalszym ciągu stanowi dla mnie nie lada zagadkę. Jedyną informacją, którą udało mi się zweryfikować był ich kraj pochodzenia. Otóż Bazooka Joe okazała się być formacją brytyjską, a nie jak sądziłem wcześniej belgijską. W błąd wprowadził mnie kraj wydania ich jedynego pełnowymiarowego albumu. Cóż, z braku informacji człowiek podejmuje różne tropy, które jak widać potrafią zaprowadzić niejednokrotnie na manowce. 


Nieco mniej tajemniczym zespołem okazała się niemiecka grupa Dark Orange, której debiutancką płytę "Oleander" (1991) udało mi się pozyskać na początku roku. Kupiłem ją zaintrygowany okładką, która wydawała się skrywać muzykę z tej nieco mroczniejszej krainy. Intuicja i tym razem mnie nie zawiodła. Zawartość płyty powinna przypaść do gustu miłośnikom tak Cocteau Twins jak i Siouxsie & The Banshees. Wydaje się, że dźwięki tu zawarte stanowią wypadkową tego co na przestrzeni lat robiły oba zespoły. A cóż wiadomo o samej grupie? Niewiele więcej od tego co udało mi się wyczytać na wikipedii. Działali raptem trzy lata (1990-1993), nagrali dwa albumy ("Oleander", "The Garden Of Poseidon" [1993]) by zamilknąć na następnych piętnaście. Na szczęście w 2008 roku reaktywowali się i nagrali dwie kolejne płyty ("Clouds, Paperships And Fallen Angels" [2010], "Horizont" [2012]). Masteringiem tego pierwszego zajął się sam Robin Guthrie (ex Cocteau Twins) co jak mniemam było spełnieniem marzeń członków grupy. 


Przyznam, że w pierwszym momencie gdy ujrzałem nazwę grupy, sądziłem, że ma ona jakieś powiązanie z innym tajemniczym zespołem o dość karkołomnej nazwie Crashblack Big Orange. Długo głowiłem się cóż może ona oznaczać. Jak się okazało nie znaczy nic. To po prostu zbitek słów. Nie ma w tym żadnej głębszej filozofii. Grupę tworzyło małżeństwo, które jako źródło muzycznego wpływu na ich brzmienie i kompozycje wskazywało zarówno Killing Joke jak i Xmall Deutschland. I chyba faktycznie nie ma w tym cienia przesady, bo jak sądzę każdy kto posłucha ich albumu "Naked Man" (1990) dość szybko wyłowi wpływy obu zespołów.  Szkoda, że po nagraniu owej płyty zespół zamilkł na wieki i dziś rozpatrujemy go już wyłącznie w kategorii muzycznej ciekawostki tamtych czasów. Swój jedyny album wydali tylko w formie płyty analogowej. Nieco to dziwne, bowiem w latach dziwięćdziesiątych rządziły już kompakty (przynajmniej na świecie). Chodzą słuchy, że działali jeszcze pod skróconą nazwą Crashblack, ale chyba nie dokumentują tego okresu żadne nagrania w formie fizycznej. Szkoda.


Czwartym i ostatnim zespołem z tego tajemniczego grona jest amerykański Love Club. Muzyka jaką nagrwali bardzo przypomina dokonania Crashblack Big Orange, ale i Dark Orange. Cały czas na karuzeli skojarzeń wirują tak Siouxsie & The Banshees, Cocteau Twins jak i Xmall Deutschland. Love Club to także zespół jednej płyty zatytułowanej "Lime Twings And Treachery" (1990). Przemknęli przez muzyczny nieboskłon równie szybko jak spadający meteoryt, działając na przestrzeni lat 1987 - 1992. Pozostawili po sobie tylko jeden album, ale za to jaki. Dziś może stanowić za ozdobę niejednej kolekcji nie tylko ze wzglądu na swoją unikatowość, ale i muzykę. W związku z tym albumem mam jeszcze do opowiedzenia pewną historię, którą przed laty usłyszałem, a później przeczytałem na blogu mojego znajomego. Zresztą co ja się będę gimnastykował skoro on opisał to na tyle barwnie, że aż żal by było tego nie zacytować. Zaznaczę tylko, że rzecz działa się podczas telefonicznej rozmowy z Tomkiem Beksińskim:

(...) Zaproponowałem Beksiowi  w pewnym momencie, podarowanie płyty zupełnie nieznanej grupy LOVE CLUB. Miałem tej płyty (amerykańskie tłoczenie CD) chyba ze dwadzieścia egzemplarzy i wszystkie z nich wcześniej przehandlowałem, zostawiłem sobie tylko jeden. I ten jeden i ostatni zarazem postanowiłem , że mu podaruję. Nie potrafiłem niczego o grupie powiedzieć, czyli jak długo działają, ile mają płyt na koncie, itp...Czułem jednak, że ta muzyka będzie tą Jego muzyką. A że akurat niebawem szykował się pierwszy w Polsce koncert grupy Pendragon, i miał się odbyć w Stodole, a z paczką znajomych właśnie się na niego wybieraliśmy, obiecałem płytę dostarczyć osobiście. Umówiliśmy się po harcersku, że się jakoś tam znajdziemy ,a ja podejdę i podam płytkę. Jak się później okazało, nie było nawet innej możliwości. Przecież Beksiu w ogóle mnie nie kojarzył. W samej "Stodole" problem się jednak szybko rozwiązał, bowiem w me oczy rzucił się tłum ludzi, który otaczał pewnego gościa, zadając mu tuziny pytań. Tym gościem okazał się Tomek "Nosferatu" Beksiński. I jak to On, przyodziany w czerń, ni to pelerynę ,ni to płaszcz, a był to bodaj sierpień, o ile dobrze pamiętam. Ledwo się dopchałem. Udało mi się tylko podając płytę dodać, ze to ja jestem od tego telefonu z Poznania. Podziękował i powiedział, że później porozmawiamy. Dorzuciłem, że pozwolę sobie jeszcze raz kiedyś tam zadzwonić. Później zagrali Talath Dirnen, Ulysses i Pendragon. Stałem niedaleko Beksia, ale nie chciałem mu zawracać głowy swoją osobą. Pogapiłem się tylko z ukrycia nieco na niego w trakcie koncertu grupy Ulysses. Fajnie przeżywał, cały się kiwał, kręcąc głową niczym huśtawka.
Później słuchając jego audycji czekałem na LOVE CLUB. Zagra, nie zagra. Polubił, nie polubił, hmm...Licho wie. Jeden tydzień nie zagrał, drugi także, pomyślałem cóż, pewnie to jakaś lura dla niego. Taka gorsza i blada kopia Siouxsie and The Banshees. Aż pewnej soboty poleciało!!! Skończył się utwór, a po nim pojawił się głos Beksia tłumaczacy jego tekst, a szło to jakoś tak: "spójrz w lustro i zobacz swoją twarz...." I tu mi się film urywa. Nie pamiętam co dalej, no i jaki to był utwór. Bowiem jedyny egzemplarz tej płyty jaki mi został , podarowałem swojemu Mistrzowi. Za jakiś niedługi czas zadzwoniłem ponownie (i po raz już ostatni) do Tomka Beksińskiego. Uciąłem sobie z Nim wcale nie krótszą pogawędkę, od tej sprzed kilku tygodni. W którymś momencie zapytałem, czy na pewno podoba mu się ten LOVE CLUB. Odrzekł: "bardzo i dziękuję za niego. A właśnie, jak się rozliczymy?" Wtedy z nieukrywanym wzruszeniem odpowiedziałem, że to dla mnie wielka przyjemność i że największą zapłatą jest dla mnie usłyszeć tę płytę w radio, przy okazji  z załączonymi podziękowaniami od słuchacza z Poznania.

Tak, straszna gaduła z niego, ale nikt tak pięknie i emocjonalnie nie potrafi opowiadać o muzyce. Dodam, że to tylko mały wyciąg całego tekstu poświęconego Tomkowi Beksińskiemu. Jeśli jesteście zainteresowani całością to serdecznie zapraszam do odwiedzin poniższego adresu:


Słowem zakończenia chciałbym rzec, że wszystkie płyty, które wymieniłem w tym wpisie mają dwie, zasadnicze cechy wspólne. Wszystkie one powstały na początku lat dziewięćdzisiątych i każda jedna przepadła w pomroce dziejów. Widać nie był to dobry czas dla tego typu muzyki, a szkoda bo kto wie czy dziś nie wymienialibyśmy jednym tchem tych nazw obok takich grup jak wspomniane już Siouxsie & The Banshees czy Cocteau Twins. A tak pozostaną już tylko i wyłącznie skarbami do odkrycia przez kolejnych kolekcjonerów płyt.

Jakub Karczyński

26 marca 2017

CAMOUFLAGE - SPICE CRACKERS (1995)

Nie wiem z jakim odbiorem spotkała się w 1995 roku płyta "Spice Crackers", ale wydaje mi się, że mogła stanowić dość spore zaskoczenie dla fanów i to nie koniecznie in plus. Coś na miarę szoku jaki wywołała płyta "Metamorphosis" grupy Xymox, odsądzana od czci i wiary po dziś dzień. To co nie sprawdziło się w przypadku Holendrów, zaprocentowało z nawiązką pod palcami Niemców. Ktoś powie, że obie te płyty to nic więcej jak bezmyślna łupanina nadająca się tylko do tego by katować tym więźniów w zakładach karnych, ale jak sądzę będzie to opinia nie do końca sprawiedliwa. Zwłaszcza w przypadku Camouflage, które sporo zaryzykowało odchodząc od swojego wypracowanego stylu i kierując uwagę w bardziej transowe rejony. Czyżby zwykły koniunkturalizm? Wszakże to właśnie w Niemczech na początku lat dziewięćdziesiątych zanotowano wzrost popularności muzyki techno i acid house. Wydaje się, że zwłaszcza ten ostatni gatunek ostro namieszał naszym bohaterom w głowach. I choć było to nowe otwarcie dla grupy, poszerzające granice ich muzycznego uniwersum to jak na ironię album okazał się komercyjną klapą. Na tyle wielką, że każdy z muzyków poszedł w swoją stronę, porzucając szyld grupy na długich osiem lat.

Muzyka na "Spice Crackers" może faktycznie zaskakiwać swoją odmiennością, ale słuchając jej obecnie, warto spojrzeć na nią nieco łaskawszym okiem. I nie chodzi mi tu wcale o dawanie jej jakiejś taryfy ulgowej, ale o szersze spojrzenie na jej zawartość. Na tle pozostałej twórczości grupy jest to pierwsza tak odważna i naprawdę udana próba wybicia się na niepodległość. Chyba panowie z Camouflage mieli dość życia w cieniu grupy Depeche Mode i zapragnęli obrać bardziej indywidualny kurs. Wybrali się więc w podróż do nieznanych zakątków naszej galaktyki, zabierając tam ze sobą słuchaczy. Szkoda, że tak nielicznych. Tym bardziej cieszy fakt, że płyta pomimo upływu tylu lat, wciąż doskonale się broni i zaryzykuję śmiałą tezę, że stanowi najjaśniejszy punkt w całej dyskografii zespołu. Niezwykle spójna muzycznie i niewątpliwie dobrze przemyślana konstrukcja płyty sprawia, że albumu słucha się niezwykle przyjemnie. Pomimo wypełnienia jej niemal po same brzegi, nie ma mowy o znużeniu czy zmęczeniu materiałem. Słuchając jej miałem wrażenie odbywania niezwykłej, kosmicznej podróży do miejsc nigdy przeze mnie nie odwiedzanych. Przetworzenie elementów własnego stylu i splecenie ich z muzyką z nie znowu tak odległych galaktyk muzycznych, zaprocentowało z nawiązką. Szkoda, że wyłącznie w wymiarze artystycznym, ale tak to czasem bywa, że nie zawsze udaje zdobyć się oba szczyty. Jednakże sukces, popularność i pieniądze szybko przemijają, a piękna muzyka zostaje z nami na zawsze. Szkoda, że nie wszyscy artyści o tym pamiętają. Wróćmy jednak do zawartości albumu "Spice Crackers", bo to ona jest tutaj najważniejsza. Warto docenić nie tylko odwagę zespołu w podejmowaniu nowych wyzwań, ale i samą muzykę, której poszczególne elementy składają się na niezwykle spójną całość. Lubię takie płyty, na których trudno wskazać najlepsze nagrania bowiem całość stoi na bardzo wyrównanym poziomie. Nie jest to jednak jakaś bezkształtna masa, która jednym uchem wchodzi, a drugim wychodzi. Co to, to nie. Tutaj każda kompozycja ma swój charakter (może z wyjątkiem tytułowego nagrania otwierającego album), który zaznacza się zarówno podczas wyrywkowego słuchania poszczególnych utworów jak i wtedy gdy nastawiamy album chcąc go przerobić "od deski do deski". Tutaj nie ma letnich utworów. Letnia, to może być co najwyżej woda w kranie, a muzyka ma poruszać, intrygować i inspirować. Ma otwierać człowiekowi w głowie kolejne drzwi i zabierać go w podróż na drugą stronę lustra. Taka też jest ta płyta, po wysłuchaniu której rozglądamy się nerwowo za pilotem, aby ponownie wcisnąć guzik z napisem play. Mam nadzieję, że słuchanie tej muzyki dostarczy wam równie wiele radości co mnie. Gdybyście jednak nie poczuli tych emocji to znak, że nie pisany był wam ten kosmiczny szlak.

Na koniec pozostaje mi jeszcze wyrazić nadzieję, że nie jestem osamotniony w tym zachwycie. Jeśli macie otwarte i chłonne umysły, gotowe by wyruszyć w tą niezwykłą podróż, to serdecznie zapraszam na pokład statku. Być może i wy dacie ponieść się tej muzyce na prawdziwe kosmiczne rubieże. Jeśli jednak nie w głowie wam muzyczne eksperymenty i wyprawy, to nie odrywajcie swych nóg od podłoża. Niemniej stracicie wtedy szansę na to by przekonać się czy przypadkiem nie omija was właśnie coś naprawdę istotnego.

Jakub Karczyński

14 marca 2017

NA TROPIE CAMOUFLAGE

Niemiecka grupa Camouflage powołana do życia w 1984 roku nieobca jest z pewnością wielbicielom talentu Depeche Mode. Nic dziwnego, w końcu sam Tomasz Beksiński w jednej ze swych audycji nadając ich debiutancki album świadomie wywiódł słuchaczy na manowce, twierdząc, że to najnowsze nagrania Depeche Mode. Wielu dało się nabrać, bowiem album "Voices & Images" (1988) był sporządzony wedle podobnej receptury co nagrania ich sławniejszych kolegów. Nawet głos mógł sugerować słuchaczom, że oto Dave Gahan wyśpiewuje kolejne linijki tekstu. Jakież musiało być zaskoczenie słuchaczy gdy okazało się, że za wspomnianą muzykę odpowiada nie Depeche Mode, a grupa Camouflage. Pewnie sam bym się nabrał gdybym w tamtym czasie słuchał tej audycji. Niestety nie dane mi było, bo i czas nie ten i zainteresowania zupełnie inne. Wtedy chyba bardziej od muzyki, moją głowę zaprzątały klocki Lego. Musiało upłynąć jeszcze sporo wody w Wiśle, nim nazwa Camouflage zajaśniała na firmamencie mojego nieba. Nie jestem do końca pewien w jakich okolicznościach się to stało, ale najbardziej prawdopodobnym sprawcą jej odkrycia jest pewien pan Darek. Podobny pasjonat i kolekcjoner, który poza muzyką zbiera też książki, filmy i kto wie co jeszcze. Kupował tego na potęgę, choć jak sam przyznawał nie miał czasu, aby to wszystko przetrawić. Gdy tylko pojawiał się na horyzoncie była to zapowiedź długich, ale i niezwykle interesujących rozmów. To właśnie podczas jednej z nich dotyczącej albo świeżo co wydanego albumu Depeche Mode lub też może przy okazji opowieści na temat jakiegoś ich koncertu padła właśnie nazwa Camouflage. Jeśli pamięć mnie nie myli to pojawiła się też nazwa nagrania The Great Commandment, ponoć największego przeboju grupy. Niestety niewiele mi to mówiło, więc postanowiłem czym prędzej nadrobić swe zaległości względem grupy. Swą podróż rozpocząłem od wspomnianego już wcześniej albumu "Relocated" (2006), jedynego jaki udało mi się kupić w sklepie. Piękna okładka dobrze nastrajała do zawartości. Początkowo spodobało mi się zaledwie kilka utworów i w pierwszym odruchu chciałem pozbyć się tej płyty, ale na szczęście w porę przyszło otrzeźwienie. Musiało minąć nieco czasu, abym w pełni docenił ten album. Cóż, jak to mówią, nie od razu Rzym zbudowano. W dalszej kolejności nabyłem album "Sensor" (2003) i na pewien czas zapomniałem o zespole. Minęło nieco lat nim sobie o nim na powrót przypomniałem, a wszystko to za sprawą płyty "Voices & Images". Tej samej którą to redaktor Beksiński przed laty wywołał wspomniane poruszenie w szeregach fanów Depeche Mode. I trudno się temu dziwić, bo to naprawdę udany debiut, czerpiący ze studni dokonań swych mentorów z Basildon. Co prawda zespół Camouflage nie odniósł tak spektakularnego sukcesu, bo przecież epigoni rzadko kiedy przerastają mistrzów, ale i tak warto poświęcić im swój czas i uwagę. Zwłaszcza, że grupa wciąż nie składa broni i podtrzymuje ten płomień kolejnymi płytami. Mało tego, może być doskonałą odtrutką na ostatnie poczynania Depeche Mode, który jak dla mnie przestał być grupą, na albumy której czekam z drżącym sercem. Raczej odhaczam je jak listę zakupów, bez większej ekscytacji i emocji.  Jeśli więc komuś nie w smak ostatnie wypieki z piekarnii Depeche Mode, niech zajrzy do konkurencji. Może mniej tam pieczywa, ale za to jest smaczniejsze i bez zakalca. Za dowód niech posłuży ostatni album "Greyscale"  (2015), który jak dla mnie deklasuje tak "Delta Machine" (2013) jak i "Sounds Of The Universe" (2009). Czyżby uczeń przerósł w końcu mistrza? Wiele na to wskazuje, przynajmniej jeśli chodzi o zawartość cukru w cukrze. Muzyka Camouflage jakoś bardziej mnie krzepi i sprawia, że znów nabrałem chęci na pozaklejanie dziur w dyskografii grupy. Tak też w moje ręce trafił ich drugi album "Methods Of Silence" (1989)  będący udaną, choć nieco odmienną kontynuacją wcześniejszej podróży. Odmienność ta polegała na jakiejś takiej lekkości wyczuwalnej w nagraniach. Może to za sprawą gitary akustycznej pojawiającej się tu i ówdzie, a może sekret tkwi jeszcze w czymś innym. Nie ważne, najważniejsze, że album broni się po latach i ujmy grupie nie przynosi. Kiedy posłuchałem go dziś, odkryłem tam jeszcze kilka innych utworów, które jakoś wcześniej umknęły mej uwadze, a nie powinny. Jak widać z muzyką Camouflage można spędzić wiele pięknych chwil, a i tak nie sposób poznać jej wszystkich aspektów. Zawsze znajdzie się coś co zauroczy (Your Skin Is The Dream), choć wydawało się, że lekcje z "Methods Of Silence" zostały dawno już odrobione. W ostatnim czasie jakoś tak się szczęśliwie złożyło, że udało mi się pozyskać dwie stare edycje ich płyt z lat dziewięćdziesiątych. Mowa tu o "Meanwhile" (1991) oraz "Spice Crackers" (1995) . Ta ostatnia jeszcze z hologramem z tak zwanej epoki. Dziś już zjawisko zupełnie nie spotykanie, kiedyś było niemal na porządku dziennym. Brak owego hologramu poddawał w sporą wątpliwość oryginalność produktu. Jeśli ktoś dorastał w latach dziewięćdziesiątych to pewnie doskonale pamięta ten dziki zachód jaki mieliśmy przez pewien czas na rynku fonograficznym. Zostawmy to jednak i nie zbaczajmy z obranego kursu. Wspomniane albumy nie tylko wzbogaciły moje zbiory, ale i niemal domknęły dyskografię grupy. Brak mi już tylko "Bodega Bohemia" (1993), z okładki której straszyły ... frytki. Była to zdecydowanie jedna z mniej udanych obwolut zespołu, ale liczę, że tą kulinarną maszkarą kryje się przynajmniej dobra muzyka. Mam nadzieję przekonać się o tym w najbliższym czasie i nie za pośrednictwem YouTube'a, ale zwyczajnej, plastikowej płyty. Ot takie to już moje upodobania. Jak to mówią, czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość trąci.

Jakub Karczyński