20 maja 2016

UCZTA NA CZTERY RĘCE

Ponoć nie ma w życiu przypadków, tak mawia pewien szacowny redaktor radiowy z Trzeciego Programu Polskiego Radia. Jeśliby jednak istniały, to ja proszę o więcej takich miłych, jak ten sprzed kilku dni. Otóż, przeglądając jeden z blogów, natknąłem się rzecz jasna przypadkowo, na opis pewnej książki. Przyznam, że nie zawsze skrupulatnie czytam zamieszczane teksty. Jeśli tematyka średnio mnie interesuje, to odpuszczam sobie zazwyczaj takowe wpisy. Myślałem, że i tym razem będzie podobnie, ale zacząłem czytać i z każdym kolejnym zdaniem, wzbierała we mnie chęć jak najszybszego kupienia tego wydawnictwa. Czym prędzej wyszukałem w internetowej księgarni ten tytuł, zakupiłem i wyczekiwałem daty jego odbioru. W dniu wczorajszym, otrzymałem potwierdzenie, że książka już jest, więc po pracy udałem się pod wskazany adres. Szybko załatwiłem formalności i pochwyciłem zdobycz w swe szpony. Wertując w tramwaju jej zawartość, radowałem się tym, że w ktoś w końcu wpadł na pomysł, by zawrzeć na kartach książki historię autorskich programów radiowych. "Decybelowy obszar radiowy" Wojciecha Lisa, zawiera wspomnienia sporej grupy dziennikarzy, muzyków czy też ludzi, którzy w jakimś tam stopniu mieli wpływ na kształtowanie się tej radiowej materii. Wystarczy spojrzeć na listę bohaterów, aby z uznaniem pokiwać głową. Kogoż tu nie ma. Są takie tuzy radiowego eteru jak Wojciech Mann, Marek Niedźwiecki, Marek Wiernik, Roman Rogowiecki czy Filip Łobodziński. Znalazło się tu też miejsce dla dziennikarzy z mniejszym doświadczeniem, którzy swój fach wykuwali w mniejszych miejscowościach czy mniejszych rozgłośniach. Owszem, nie dla wszystkich starczyło miejsca, nie o wszystkich napisano, bo przecież dotarcie do każdego ważnego redaktora radiowego, jest zadaniem tyleż karkołomnym, co niewykonalnym. Niemniej i tak należy się wielki ukłon dla autora, za kawał dobrze wykonanej roboty. Książkę czyta się jednym tchem. Właściwie to się jej nie czyta, ją się pożera. Tak, tak, to określenie jest w tym przypadku bardziej adekwatne. Poza wspomnieniami znajdziecie tu także zdjęcia redaktorów oraz opisy programów radiowych. Dla każdego pasjonata radia, ta pozycja będzie jak spełnienie marzeń. Rozejrzyjcie się za nią bo naprawdę jest tego warta. Jeśli pasjonowaliście się kiedyś audycjami autorskimi, w których to poza doskonałą muzyką, można też było liczyć na ciekawe komentarze autorów, to wspomniana pozycja dostarczy Wam mnóstwo radości. I choć programy autorskie odchodzą pomału do lamusa, warto o nich pamiętać i pielęgnować te, które jeszcze zostały. Ostatnim bastionem naprawdę dobrych programów, są jeszcze audycje Polskiego Radia oraz programy lokalne, tworzone głownie z pasji do muzyki jak i samego radia. Niestety w większości godziny ich emisji wołają o pomstę do nieba, no chyba że ktoś cierpi na permanentną bezsenność. Przykładem audycji dla nocnych marków była "Noc muzycznych pejzaży" Piotra Kosińskiego w radiowej Trójce. Jej emisja przypadała na środek nocy, a kończyła się nad ranem. Może to i na swój sposób piękne, ale ile osób było w stanie dotrwać do końca audycji? Ileż to pięknej muzyki wyemitowano w kosmos, pomijając ludzkie uszy, nie wie nikt. Szczęśliwi ci, którym dane było jej wysłuchać.
 
Jeśli już przy tego rodzaju muzyce jesteśmy (progresywny rock) to na fali odświeżania sobie starych audycji Tomka Beksińskiego, znów naszła mnie ochota na posłuchanie starego rocka. Jak mawia moja żona, redaktor Beksiński wiecznie żywy. W jednej z audycji, Tomek zachwycał się płytą "Following Ghosts" (1998) grupy Galahad, którą uznał za pierwszą od wielu lat, naprawdę progresywną płytę. W przeciwieństwie do zespołów, które uparcie powtarzają schematy dawnych mistrzów, Galahad zaproponował tu naprawdę interesującą i zaskakującą ścieżkę rozwoju. Muzyka progresywna przystroiła się w bardzo nowoczesne szaty i dała sygnał, że czas przestać zjadać własny ogon. Jako że dotychczas twórczość tego zespołu znana była mi w bardzo niewielkim stopniu, postanowiłem nadrobić zaległości lub jak to kiedyś trafnie ujął redaktor Beksiński, odrobić swe lekcje. Postawiłem na "Following Ghosts" oraz na "Empires Never Last" (2007). Ten drugi, skusił mnie przepiękną okładką, tak sugestywną, że ilekroć na nią patrzę, czuję jakiś dziwny niepokój. Wcześniej przesłuchałem koncertowy album "Resonance - Live In Poland" (2009), który przeleżał u mnie kilka dobrych miesięcy, czekając na odpowiednią chwilę. Oto nadeszła i eksplodowała z pełną mocą. Mało tego, będąc w sklepie płytowym gdzie polowałem na wspomniany już album grupy Galahad, wdałem się w całkiem sympatyczną rozmowę o starym rocku, o trudnościach w zdobyciu pewnych płyt, co zaowocowało zakupem (już w Internecie) albumu Indian Summer "Indian Summer" (1971). O tej właśnie płycie wspominał mi właściciel jako o czymś, czego nie może od dłuższego czasu zdobyć. Nieco się zmartwiłem, bowiem odkładałem zakup tej płyty z roku na rok, ale w zaistniałej sytuacji, postanowiłem więcej nie zwlekać. Pewnych spraw nie warto zostawiać na później, by nie okazało się, że chęci do konsumpcji są, ale wybranej potrawy już od dawna nie serwują w tej restauracji. 

Jakub Karczyński

13 maja 2016

SIÓDMY KRĄG SZALEŃSTWA

Czy kupiliście kiedyś płytę, która była tak zła, że mieliście ochotę pozbyć się jej jeszcze tego samego dnia? Zapewne niejednemu z nas, przytrafiła się taka sytuacja. A czy pozbyliście się kiedyś płyty, co do której mieliście przekonanie, że jest słaba, a mimo to po jakimś czasie kupiliście ją ponownie, choć zdania na jej temat nie zmieniliście? Hmm, tu już zapewne nie będzie, aż tylu paluszków w górze. Jeśli ktoś dołączy do mojej wyciągniętej ręki, to niech podzieli się swoją motywacją w komentarzu. Na moją składało się kilka czynników, które dla zwykłego zjadacza chleba będą niezrozumiałe, nieracjonalne i w ogóle nie do ogarnięcia za pomocą szkiełka i oka. Zresztą, świat zbieraczy płyt nigdy nie był racjonalny, jak bowiem wytłumaczyć komuś dlaczego kupujemy trzecią wersję tej samej płyty? Czy pojmie różnicę między digipackiem, a plastikiem, miedzy remasterem, a pierwszą edycją? Czy zrozumie fakt, że każda z nich ma swoje wady oraz zalety i czasem po prostu trudno zdecydować się na jedną z nich? Po co więc nam płyta w plastikowym pudełku, skoro na półce mamy już wydanie limitowane, a w dodatku na gramofonie kręci się też duży placek z tym samym daniem? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Ktoś powie, że człowiek nie ma co robić z pieniędzmi, inny rzeknie, że delikwent zbzikował, a jeszcze kto inny wymownie popuka się w głowę. Nie wiem czy już oszalałem czy po prostu głupota znalazła sobie świetną przystań w moim mózgu, ale nie oczekuję podejmowania żadnych kroków zapobiegawczych. Dajcie mi się nacieszyć moimi aberracjami. Wracając jednak do tematu owej płyty, która wróciła do mnie niczym bumerang, to już wyjawiam powody swej motywacji. Skłamałbym gdybym napisał, że kierowały mną pobudki natury artystycznej, bowiem jak już wcześniej zaznaczyłem, zdania o poziomie tej płyty za bardzo nie zmieniłem. Niemniej po jej wysłuchaniu, spojrzałem na nią jakoś tak łaskawszym okiem i zapewniłem ją, że tym razem nie wyrzucę jej za drzwi. Cóż więc mną kierowało? Przede wszystkim głównym motywatorem była chęć uzupełnienia dyskografii. Zdaję sobie sprawę, że dla dzisiejszych nastolatków jest to melodia dalekiej przeszłości, ale jak to mówią, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. W dobie ekscytacji pojedynczymi utworami, słuchanie całych albumów jest pewnie jakimś anachronizmem, a zbieranie całych dyskografii to już istna wariacja. Niemniej kto raz wszedł do tej rzeki i dał się porwać jej nurtowi, już z niej nie wyjdzie, a kto tego nie spróbował tego ominęła świetna zabawa. Kolejnym powodem mojej decyzji była świadomość, że album ten jest dziś już swoistym białym krukiem. Ten aspekt przemawia do kolekcjonera płyt wyjątkowo silnie. I nie o pieniądze rzecz tu idzie, a raczej o obawę nie powtórzenia się już takiej okazji. Słowo "okazja" jest tu też słowem kluczem, bo nie dodałem jeszcze, że zakupiłem ten album w bardzo rozsądnej cenie. Gdy zestawimy ze sobą te trzy rzeczy, powstaje nam wyjątkowo silna mieszanka, której zbieracz płyt, nie jest w stanie się oprzeć. Stąd też podejmuje on czasem nie do końca zrozumiałe działania. Nie zrozumiałe rzecz jasne dla postronnych. On sam przecież doskonale wie, że ruch ten był najrozsądniejszą zagrywką z jego strony i właściwie jedyną możliwą. Czego przecież nie robi się dla dobrego samopoczucia i spokoju ducha. No i płyt, rzecz jasna. Na dziś to tyle. Czas zażyć codzienną porcję leków i zaszyć się w swym wygodnym, białym kaftanie.

Jakub Karczyński

05 maja 2016

POWRÓCIĆ DO PTASIEGO KRÓLESTWA

Wiosna wybuchła w tym roku wyjątkowo wcześnie i wyjątkowo pięknie. Co prawda, przeplatane jest to okresami gorszej, deszczowej pogody, ale przecież bez wody, ten wiosenny festiwal nie ma racji bytu. Musimy to zaakceptować i cieszyć się, że temperatury z tygodnia na tydzień, pokazują już coraz wyższe wartości. Wreszcie będzie można naładować akumulatory na resztę roku, a przy okazji, wlać w siebie dużą dawkę optymizmu. Wiosna poza aspektami stricte wizualnymi, ma także swoich muzycznych bohaterów. To oni sprawiają, że przyroda w zasięgu ich pola rażenia szybciej rozkwita. Przynajmniej tak mi się zdaję. Ilekroć drzewa pokrywają się zielenią, moja ręka automatycznie wyciąga z półki albumy grupy Talk Talk. Gdy myślę o tej grupie, natychmiast w mojej głowie pojawiają się hashtagi #wiosna #ptaki #śpiew #radość. Trudno by było inaczej, skoro rok rocznie w tym właśnie okresie, muzyka ta, powraca do mnie niczym bumerang. Tej wiosny postanowiłem uzupełnić kolekcję o płyty "The Party's Over" (1982) oraz "It's My Life" (1984). Wydania EMI z 1997 roku, na grzbietach, których widnieją odpowiednio literki "T" oraz "A". Po ustawieniu ich na półce z pozostałymi albumami grupy [wyjąwszy "Laughing Stock" (1991)], pojawia nam się nazwa zespołu. Pomysł tyleż prosty, co genialny. Zazwyczaj nie lubię takich zabiegów, bo zmuszają one słuchacza do nabywania wszystkich płyt, ale w przypadku tak skromnej dyskografii, jestem w stanie to zaakceptować, a nawet temu przyklasnąć. 

Słuchając głosu Marka Hollisa jakoś człowiekowi lżej na duszy. I choć jego barwę można uznać za niezwykle jesienną, to sprawdza się ona doskonale i wiosną. Zarówno w przypadku tych wczesnych płyt, nagrywanych w duchu new romantic, jak i tych późniejszych, zabierających nas w rejony post-rock'owe, a nawet awangardowe. Ostatnio podarowałem znajomemu na urodziny "Spirit Of Eden", którego zawartość jest już nieco trudniejsza w odbiorze, ale i tak warto podjąć to wyzwanie, bo Talk Talk zwyczajnie nie nagrało słabej płyty. Poprzeczka z każdym albumem podnoszona była coraz wyżej, a i tak grupa wykonywała skok ze sporym zapasem od tyczki. Wielka szkoda, że zamilkli wraz z wydaniem "Laughing Stock". Cisza ta trwa już dwadzieścia pięć lat. W międzyczasie, w 1998 roku, Hollis wydał swój solowy, beztytułowy album i "zasznurował" sobie usta. Czy je jeszcze kiedyś otworzy by wydobyć z nich ten swój niepowtarzalny głos? Miejmy nadzieję, że tak, bo zapewne nie tylko ja czekam na powrót Talk Talk. Panie Hollis, nie daj się pan prosić. Najwyższy już czas powrócić do ptasiego królestwa.

Jakub Karczyński