24 marca 2016

NOCNY NASŁUCH

Od czasu do czasu nasłuchuję sobie audycji "Trzecia strona księżyca", która to emitowana jest w radiowej Trójce. Pojawia się ona raz w miesiącu, podczas pełni księżyca. Jako że mam polubiony ich profil na FB, to jestem informowany o zbliżających się audycjach. Jest to bardzo przydatne, bowiem wcześniej zdarzało mi się o nich zapominać. Jest to jedyna znana mi audycja na falach krajowego eteru, która zajmuje się muzyką z kręgu moich zainteresowań. Sporo tu mrocznych brzmień odwołujących się do muzyki lat osiemdziesiątych, ale nie brak też i nieco nowocześniejszych dźwięków. Największym mankamentem tej audycji, poza późną porą emisji, są próby budowania klimatu poprzez tłumaczenia tekstów utworów. Brzmi to wyjątkowo nieudolnie i grafomańsko, więc wolę gdy panowie prowadzący, skupiają się na omawianiu utworów bądź płyt. Wczorajszej nocy na szczęście "poezja" ustąpiła miejsca informacjom (przynajmniej w części, którą dane było mi wysłuchać), dzięki czemu rozwiązała się jedna z moich zagwozdek. Otóż, jakiś czas temu natknąłem się na winylowego singla Handley'a Guthrie, którego wspomagał sam Wayne Hussey. Ten dwunastocalowy krążek był tyleż interesujący, co tajemniczy. Nie za bardzo mogłem rozszyfrować tożsamość pana Handley'a. Pisałem o tym tutaj http://czarne-slonca.blogspot.com/2014/10/pera-zatopiona-w-winylu.html. Wszystko wyjaśniło się wczorajszej nocy. Okazało się, że Handle'y Guthrie był członkiem niemieckiej grupy Eyes Of The Nightmare Jungle, której jedną z płyt, posiadam w swojej kolekcji. Przy okazji, wyszły też na jaw kulisy współpracy lidera The Mission z Handley'em Guthrie. Było to w czasach gdy The Mission rejestrowało w studiu single Garden Of Delight oraz Serpent Kiss. Następni w kolejce do tegoż studia byli właśnie Eyes On The Nightmare Jungle. Jako że prace nad rejestracją misjonarskich singli nieco się przedłużały, Oczka odstąpiły im trochę swojego czasu. W ramach podziękowań, Wayne zagrał gościnnie na gitarze w utworze Where Was?, który to trafił na album "Fate" (1992) oraz na singla sygnowanego przez Handley'a Guthrie. Zaciekawiony wspomnianym utworem, podjąłem próbę pozyskania debiutanckiego album grupy Eyes Of The Nightmare Jungle. Mam nadzieję, że w niedługim czasie zasili on moją kolekcję i zachwyci swą zawartością nie mniej, niż wspomniane nagranie. 

Jakub Karczyński

15 marca 2016

WHY NOT IN POLAND?

Informacja o przyjeździe Misjonarzy do naszego kraju, była dla mnie czymś więcej, niż spełnieniem marzeń. Jest to jeden z dość wąskiego grona zespołów, które noszę głęboko w sercu. I choć ich gwiazda lśniła najmocniej w latach osiemdziesiątych, to dla mnie wciąż stanowią niezwykle ważną grupę, a kolejne ukazujące się albumy, sukcesywnie zapełniają moją płytotekę. Możliwość zobaczenia i skonfrontowania wyobrażeń z rzeczywistością, to rzecz o jakiej nie śniłem jeszcze przed kilkoma miesiącami. Owszem, bardzo chciałem ich ujrzeć, ale niezbyt wierzyłem w to, że dotrą do naszego kraju. Niemcy wydawały się być taką ostatnią nieprzekraczalną granicą, za którą dla wielu zespołów rozciąga się inny (dziki) świat. I choć od czasów PRL-u bardzo wiele się zmieniło, to podziały mentalne i geograficzne, wciąż wydają się być żywe. Być może się mylę, a cała sprawa rozbija się o nikłe zainteresowanie rodzimych organizatorów danym artystą, zbyt duże pieniądze czy po prostu o opłacalność całego przedsięwzięcia. No bo komu by się chciało specjalnie przyjeżdżać do takiej Polski, jeśli nie ma ustalonej w tej części świata jakiejś sensownej trasy. I choć graniczymy z całkiem zacnymi sąsiadami, którzy przyciągają do siebie znane marki (Niemcy, Czesi), to jednak odnoszę wrażenie, że nasze granice są czasem nie do sforsowania. Tak jakby stał tam olbrzymi Yeti i wygrażał zbliżającym się zespołom swą wielką, zakrwawioną łapą. Na szczęście dla nas, nie wszyscy kierują się stereotypami i z roku na rok, możemy oglądać coraz to nowe zespoły debiutujące na naszej ziemi. The Mission co prawda taki debiut mają już dawno za sobą, bowiem wystąpili w Polsce w 1994 roku podczas finału Marlboro Rock In, ale przecież od tego czasu upłynęło sporo wody w Wiśle, a kraj przeszedł ogromną metamorfozę. Jeśli muzycy nie zapuszczali się prywatnie na nasze tereny, to mogą przeżyć dość spore zaskoczenie. Niemniej nad wizualną stronę naszego kraju, stawiam publiczność, która mam nadzieję tłumnie zjawi się na koncercie. Liczę na to, że zgotujemy grupie naprawdę piękne powitanie po tych dwudziestu dwóch latach. Wierzę, że to będzie niezapomniany wieczór, obfitujący w najlepsze nagrania z  przebogatego dorobku grupy. Przybywajcie zatem w październiku do warszawskiej Progresji.

Jakub Karczyński 

07 marca 2016

TIAMAT "A DEEPER KIND OF SLUMBER" (1997)


- GROUND CONTROL TO MAJOR TOM

Powróciłem ostatnio do krainy, do której nie zaglądałem od bardzo długiego czasu. Nie było jakiegoś specjalnego powodu. Ot, po prostu zatęskniłem za tymi dźwiękami. Byłem też ciekaw czy po latach wciąż potrafią wyzwolić we mnie te same emocje co kiedyś. Wyjąłem więc z półki albumy niegdysiejszych gigantów klimatycznego metalu, w postaci grupy Moonspell oraz Tiamat. Piece znów zapłonęły żywym ogniem, a maszyny ponownie wprawiono w ruch. Płynny metal wdarł się w krwiobieg, niosąc ze sobą wspomnienia o dniach minionych. Powróciły obrazy beztroskich chwil, gdy drzwi do dorosłego życia, dopiero powoli zaczęły się uchylać. W tamtym czasie doznałem pewnego muzycznego objawienia. Sprawcą jego był mój znajomy, z którym to prowadziłem program radiowy w studenckim radiu Afera. Któregoś razu przyniósł on do studia album "A Deeper Kind Of Slumber" (1997) grupy Tiamat i wyemitował utwór The Whores Of Babylon. Znając moje preferencje muzyczne, zasugerował bym zapoznał się z tym albumem, co w niedługim czasie uczyniłem. Dźwięki zawarte na tym krążku, oczarowały mnie wtedy i okazuje się, że na przestrzeni lat, nic a nic się nie zmieniło. I choć to "Wildhoney" (1994), uchodzi za szczytowe osiągnięcie grupy, to ja najsilniej pokochałem jego następcę.

Album "A Deeper Kind Of Slumber" to płyta, której należy słuchać w całości. Tylko wtedy poczujemy jej piękno i mroczny, melancholijny klimat. W porównaniu z "Wildhoney," mniej tu metalowego ciężaru, a więcej klawiszowych, monumentalnych pasaży dźwiękowych. To właśnie one stanowią tu kluczowy element, który nadał tej muzyce odpowiedni nastrój i uchylił wrota do innego wymiaru. Słuchając tej płyty, niejednokrotnie łapałem się na tym, że owe dźwięki otwierają w mym umyśle te same drzwi, co proza Howarda Phillipsa Lovecrafta. Ten pełzający mrok pełen szaleńczego, kosmicznego chaosu, wdziera się w duszę słuchacza, tak samo jak najwybitniejsze opowieści samotnika z Providence. Nie zdziwiłbym się gdyby okazało się, że podczas pracy nad tą płytą Johan Edlund zgłębiał fabułę jego dzieł. Najsilniej wyczuwa się te podobieństwa nastroju przede wszystkim w monumentalnym Mount Marilyn, który pięknie rozwija się przez ponad dziesięć minut. Tutaj Tiamat osiągnął mistrzostwo nie tylko w kreowaniu nastroju, ale i pobudzaniu wyobraźni słuchacza. To niespieszne arcydzieło jest tym dla muzyki grupy, czym Sagrada Familia dla architektury. To zuchwałe wyzwanie rzucone światu, które powinno zapaść się pod ciężarem ambicji, trwa jednak wciąż niewzruszenie, zachwycając swym majestatem kolejne pokolenia. Podobnie ma się sprawa z pozostałymi utworami, które tworzą taki monolit i świadectwo, jak niezwykle kreatywnym i poszukującym zespołem był wtedy Tiamat. Sięgając po tak nieoczywiste instrumenty jak sitar, obój czy flet pokazali, że nie boją się wyjść przed szereg i realizować swoich odważnych pomysłów. Zapewne wielu zatwardziałych metalowców odwróciło się od nich plecami, lecz ci którzy pozostali, otrzymali dzieło poszerzające granice ciężkiego grania i wytyczające kolejne ciekawe drogi. Za przykład może posłużyć utwór The Desolate One, który po trzech dość konwencjonalnych nagraniach, jest pierwszym krokiem ku nowej ziemi. Jego transowy charakter, przygotowuje nas na nadejście zmian. W Atlantis As A Lover, zanurzamy się już w tej odmienności i z każdym kolejnym nagraniem, wypływamy na szerokie wody. Zwróćcie uwagę na partię gitary w Only In My Tears Is Lasts, która pięknie dopełnia ten utwór, nadając mu Pink Floyd'owego posmaku. Edlund twierdzi, że charakter tej płycie, nadała muzyka elektroniczna z połowy lat dziewięćdziesiątych. Wśród inspiracji wymienia Massive Attack i Prodigy, ale jak na moje ucho, to najwięcej zawdzięcza ten album grupie Pink Floyd. Słychać to zwłaszcza w nastrojowych partiach gitar, których piękno zapiera momentami dech w piersiach. Eksperymentalny charakter płyty, był jak dla mnie raczej przejawem odwagi, a nie jak chcą niektórzy dziennikarze, chłodnej kalkulacji. Gdyby grupa chciała powtórzyć sukces "Wildhoney", nagrałaby album w podobnej konwencji, a nie siliłaby się na eksperymenty.

Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy podzielają mój zachwyt nad tą płytą, ale warto dać jej szansę. Kto wie, być może zawładnie ona Wami na długie tygodnie, miesiące, a może i na całe wieki. Jedyne czego potrzeba to otwartego umysłu i wyzbycia się schematów myślowych. Poddajcie się tej muzyce. Poczujcie jej nastrój. Zgaście światła i zamknijcie oczy, a odbędziecie niezwykłą podróż do zupełnie innego wymiaru. Nie potrzebny jest żaden skafander, ani prom kosmiczny by ujrzeć to co oglądać mogą bohaterowie filmów science fiction, przemierzający bezkres kosmicznych wymiarów i przestrzeni.

Gotowi? 3...2...1... START


- CAN YOU HEAR ME MAJOR TOM?

Jakub Karczyński