25 lutego 2014

GROBOWIEC RODZINY BEKSIŃSKICH


W związku z premierą książki Magdaleny Grzebałkowskiej "Beksińscy. Portret podwójny", ponownie uchyliło się wieko trumny. Wyleciała z niej chmara nietoperzy, wypełzły węże oraz czmychnęły pająki. Wreszcie można odgarnąć pajęczyny i zajrzeć do wnętrza. Podniecenie miesza się z grozą, niezdrowa ciekawość każe trwać, choćby za chwilę z trumny miał powstać sam hrabia Dracula. Krople potu spływają po czole, nogi drżą, ale stoimy niczym terakotowa armia. Zaspokojenie ciekawości jest ważniejsze od strachu. Mijają sekundy, które w obecnej sytuacji wydają się całą wiecznością. Czekając sensacji łapiemy się na tym, że chyba stoimy przy niewłaściwej trumnie. Przecież zaglądając do grobowca rodziny Beksińskich powinniśmy trafić w sam środek apokalipsy, dotrzeć do dna piekła. Tymczasem okazuje się, że wszystkie nasze wyobrażenia są wyolbrzymione, zniekształcone jak odbicia w gabinecie luster. Wertujemy kolejne strony żywiąc się niekiedy niezwykle intymnymi fragmentami, ale to wciąż mało. Czekamy wyznania, które upewnią nas, że nasz dotychczasowy obraz rodziny Beksińskich był tym jedynym słusznym. Okazuje się jednak, że książka ta nie oferuje prostych rozwiązań. Tu zwyczajność miesza się z ekstrawagancją, sława z upokorzeniem, a miłości czasem brak instrumentów do jej wyrażania. Jeśli więc chcecie wkroczyć do tego domu stąpajcie ostrożnie, bo chodzicie po fragmentach czyjegoś życia. 

Do tej pory zwiedziłem zaledwie kilka pokoi, lecz przede mną jeszcze długa droga do ostatniej stronicy. Niemniej, lektura owej książki poruszyła też inne klocki, które zdążył pokryć kurz. Swój wkład miał w to także mój znajomy, który zafascynowany utworem "Bela Lugosi's Dead" przypomniał mi o grupie Bauhaus. To za jej sprawą w odtwarzaczu znów popiskują nietoperze, a kły stały się jakby dłuższe. Peleryna znów majestatycznie powiewa na wietrze, a w świat niosą się słowa wspominające najsławniejszego węgierskiego wampira. Przed momentem otrzymałem przesyłkę, zawierającą koncert grupy Bauhaus, zarejestrowany w 1998 roku w Nowym Jorku. W związku z tym, wyjąłem z półki całą dyskografię Bauhausu i wracam pamięcią do czasów, gdy po raz pierwszy odkrywałem tę muzykę. Lata mijają, a ona wciąż potrafi zauroczyć człowieka swą tajemniczością, gwałtownością oraz niekonwencjonalnymi pomysłami. Jak widać wszystko doskonale się ze sobą łączy, przenika i uaktywnia kolejne procesy. To jak z klockami domina, które wprawione w ruch, uruchamiają całą lawinę następstw.

Jakub Karczyński

17 lutego 2014

CELTYCKA MISJA


  Z ostatniej wyprawy do miasta wróciłem z dwoma nowymi nabytkami. Pierwszy, to przecudnej urody płyta Loreeny McKennitt "The Mask And Mirror" (1994), która urzeka niesamowitym klimatem i na długo zapada w pamięć. Ta kanadyjska artystka, parająca się muzyką celtycką, skradła me serce już za sprawą płyty "The Visit" (1991), będącą starszą siostrą płyty "The Mask And The Mirror". Jej doskonałość sprawiła, że długo nie mogłem wykonać kolejnego kroku wśród jej bogatej dyskografii. Obawiałem się, że inne płyty będą już tylko cieniem nagrań z albumu "The Visit", a przecież nie chciałem doznawać zawodu. Wolałem pielęgnować w sobie wyobrażenie Loreeny, jako artystki doskonałej. Dopiero niedawno postanowiłem zaryzykować i zaczerpnąć ze źródła jej twórczości kolejny łyk. Kierując się zmysłem estetycznym, wybrałem płytę z najładniejszą okładką dostępną w sklepie. Wcześniej pozwoliłem sobie przesłuchać kilka utworów z owego krążka, aby upewnić się w swym wyborze. Trafiłem idealnie, bowiem "The Mask And Mirror" okazała się godnym następcą albumu "The Visit". Czar celtyckich pieśni uwodzi nie gorzej, niż zapach kwiatów bzu. Omamia zmysły, mąci w głowie, uzależnia i każe wracać do siebie. Zauroczyć się jak widać nie jest trudno, a odkochać to już chyba nie sposób. Zapewne ta podróż tak szybko się nie skończy. Jak tylko nasycę się moją nową zdobyczą, na pewno sięgnę po kolejne płyty Loreeny. Coś czuję, że znajdę tam jeszcze niejedną, muzyczną perłę.


  Drugą z płyt jaką przyniosłem ze sobą tego dnia, był winyl "Gods Own Medicine" (1986) The Mission. O swym uwielbieniu dla dokonań tej grupy pisałem tu wielokrotnie. Nic więc dziwnego, że poza edycjami kompaktowymi, przybywa mi także edycji na czarnych krążkach. To już trzeci winyl Misjonarzy jaki udało mi się kupić. Oprócz debiutu, posiadam także albumy "The First Chapter" (1987) oraz "Children" (1988), od którego to zaczęła się moja fascynacją grupą Wayne'a Hussey'a. Wielka szkoda, że edycjom winylowym poskąpiono tworzywa, przez co płyty są stosunkowo cienkie. Przekłada się to na płytsze rowki, stąd też igła nie tkwi tak pewnie w swym torze. Na szczęście pomimo upływu lat, wszystkie płyty grają fantastycznie. I choć daleko mi do tego obecnego szaleństwa na punkcie analogów, to doceniam ten nośnik i od czasu do czasu korzystam z jego usług. Zazwyczaj jednak sięgam po muzykę zapisaną na małych, srebrzystych płytach. Jeżeli ktoś deprecjonuje kompakty i uważa, że liczy się tylko analog, to traci w ten sposób wiele pięknych nagrań. Może nie wszyscy wiedzą, ale nośnik winylowy z racji swych ograniczeń pojemnościowych, w wielu przypadkach został pozbawiony niektórych utworów. Nie ominęło to również analogów grupy The Mission. Na debiucie brakuje nagrań Blood Brother oraz wieńczącego album Island In Stream. Z albumu "Children" wypadły z kolei Fabienne oraz Dream On będący coverem Aerosmith. Warto więc mieć oba nośniki, aby w pełni cieszyć się muzyką Misjonarzy. 
  W najbliższym czasie, planuję zakupić "The Brightest Light" na czarnym krążku. Już nawet złożyłem stosowne zamówienie w zaprzyjaźnionym sklepie. Po przyjrzeniu się rozpisce okazuje się, że i ta edycja nie ustrzegła się ingerencji skalpela. Na szczęście amputacja tyczy się tylko i wyłącznie dwóch utworów z materiału dodatkowego. Właściwy program płyty został nietknięty, choć różni się nieco od edycji kompaktowej. Czym? Tego nie zdradzę. Kto ciekaw, sam znajdzie.

Jakub Karczyński

12 lutego 2014

WIERNOŚĆ W STEREO


Jakże miło rozpocząć dzień od widoku pięknego słońca za oknem, dobrej kawy i paczki z płytami dostarczonymi przez listonosza. Obiecywałem sobie ograniczyć w najbliższym czasie zakupy kolejnych albumów, ale jak się gdzieś wypatrzy okazje, to trudno się nie skusić. Zresztą bycie kolekcjonerem polega właśnie na szukaniu, tropieniu i upolowaniu pożądanej płyty. W tym hobby nie ma miejsca na odpoczynek. Jeśli nie skorzystasz ty, zrobi to z pewnością ktoś inny. Nie mogłem pozwolić sobie na to, żeby przeszły mi koło nosa takie albumy jak "Elodia" (Lacrimosa), "Destroying The World To Save It" (Ikon) czy "In The Shadow Of The Angel" (Ikon). Co prawda, ten ostatni mam już w swej płytotece, ale w nieco innym wydaniu. Wiem, że trudno to zrozumieć, ale w zbieraniu płyt poza samą muzyką, liczy się też forma wydania. Stąd też niektóre tytuły dublują mi się na półce. Staram się jednak nie pozbywać starych wydań, bo to przecież kawał historii. Poza tym, w reedycjach nie zawsze rzetelnie odzwierciedla się poligrafię, co jak dla mnie jest wręcz karygodne. Dowodem tego są wzbogacone reedycje grupy Marillion, gdzie postanowiono wdrukować niebieską ramkę, kosztem okładki. Nie wystarczyłoby nakleić na pudełku informacji o zremasterowanej, dwupłytowej edycji? Poza tym okładki przy kompaktach i tak już są stosunkowo małe, po co je jeszcze pomniejszać?


Ostatnio odwiedziłem także kilka sklepów z płytami. Nie tam żadne markety, ale takie malutkie, gdzie czuć atmosferę pasji i wielkiej miłości do muzyki. Zajrzałem tam, aby zobaczyć jak radzą sobie one w tych trudnych czasach. Byłem ciekaw kto tam zagląda i czego szukają dzisiejsi melomani. Udałem się w okolice poznańskiego rynku, gdzie mieszczą się, aż dwa takie sklepy. Niestety nie miałem zbyt wiele szczęścia, gdyż akurat byłem jedynym klientem. Wielka szkoda, bo na półkach tyle ciekawych płyt, a chętnych brak. Szczególnie lubię zaglądać do dwóch sklepów. Jeden znajduje się pod arkadami, tuż przy Stary Rynku. "Fripp", którego szyld nawiązuje do nazwiska gitarzysty King Crimson, to niezwykle uroczy zakątek. Pełen strzelistych regałów, wypełnionych po brzegi kompaktami. Nie brak tu też płyt winylowych, przeżywających obecnie swój renesans. Jego wirtualną formę stanowi internetowy sklep Multikulti. Pomimo że w asortymencie dominuje klasyka, jazz oraz muzyka etniczna, jest też miejsce dla rocka czy alternatywy. Warto zajrzeć, bo na pewno znajdziecie tu albumy, których próżno szukać gdzie indziej. Doceniają to zapewne klienci sklepu internetowego, dla których przygotowywano właśnie wysyłkę płyt. Szkoda, że stacjonarnym melomanom jakoś nie po drodze.


Drugim przybytkiem dla miłośników muzyki, jest wspominany tu już kilkakrotnie, sklep na ulicy Taczaka. To tutaj zaglądają wszyscy ci, którzy cenią sobie dobrego rocka, pop, heavy metal, ale i jazz oraz klasykę. Na stosunkowo niedużym metrażu mieści się tam ogromna ilość winyli i kompaktów. Funkcjonuje tu również potężny komis, do którego ludzie oddają płyty, na których im już nie zależy. Sam upolowałem w nim wiele wspaniałych albumów, jak choćby Nosferatu "Prince Of Darkness" (CD), The Mission "Children" (winyl), All About Eve "Scarlet And Other Stories" (winyl) czy ostatnio płytę Lisy Germano "Geek The Girl" (CD). Niebagatelną rolę stanowi tu także postać właściciela, którego ogromna wiedza muzyczna zapewnia fachowe doradztwo. Z tej też przyczyny jestem wielkim orędownikiem takich miejsc. Wspieram je jak tylko mogę i was również zachęcam do takiej działalności. Rozejrzyjcie się po swoich miastach, być może znajdziecie tam jeszcze miejsca, w których nie brak wspaniałej atmosfery jak i prawdziwych, muzycznych skarbów.

Jakub Karczyński