28 grudnia 2013

WRÓŻENIE Z FUSÓW


Za kilka dni, powiesimy nowe kalendarze, datowane rokiem 2014. Czy będzie on równie owocny w premiery płytowe, przekonamy się za dwanaście miesięcy. Polecam mieć oczy i uszy szeroko otwarte, bowiem wraz z początkiem roku zostaniemy obdarowani nie byle jakimi prezentami. Zacznie się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie będzie narastać. Skąd to przekonanie? Otóż, wraz z początkiem roku, pojawią się albumy takich artystów jak Peter Murphy oraz Clan Of Xymox. Nowy materiał Petera ma być bardziej romantyczny, głęboki i emocjonalny. Trzymam za to kciuki, bo kto jak kto, ale Murphy potrafi oczarować nastrojem. Każdy kto słyszał ten głos, wie w czym rzecz. W podobnym kierunku udaje się także grupa Clan Of Xymox. Chciałoby się rzec, nareszcie. Ujawniono już okładkę i datę premiery krążka. Płyta ma pojawić się dokładnie w Walentynki, więc zapowiedzi o romantycznym charakterze albumu, nie są wyssane z palca. Mnie to wystarczy bym niecierpliwie odliczał dni do ich pojawienia się na sklepowych półkach. Zapewne zaraz za nimi pojawią się i inne tytuły, które trzeba będzie koniecznie posiąść. Kto wie, może i będziemy świadkami jakiś spektakularnych powrotów na miarę Black Sabbath lub nie mniej interesujących odkryć w rodzaju She Past Away. Póki co karty pozostają zasłonięte, a żadna wróżka nie chce puścić pary z ust. Pozostaje więc dopić herbatę i powróżyć sobie z fusów.

Jakub Karczyński

22 grudnia 2013

ŚWIĄTECZNE PODSUMOWANIA


Przed nami ostatnia prosta. Rok 2013 nieubłaganie zbliża się ku końcowi. Znak to, że czas zabrać się za jego podsumowanie. Wyciągam więc płyty z półek i staram się nakreślić listę dziesięciu najlepszych albumów. Nie jest to zadanie łatwe, ale wciąż sprawia mi to przyjemność. Gdy zaglądam po latach do tych zestawień, widzę jak zmieniają się moje upodobania. Czasem dziwię się sobie, jakie płyty typowałem do tych podsumowań. Przykładowo, w 2004 roku, najlepszym albumem zagranicznym, uznałem płytę The Cure "The Cure". Dziś jest to dla mnie nie do pomyślenia by tak przeciętny album, uplasował się na szczycie zestawienia. Ciekaw jestem, jak po dziesięciu latach, będę zapatrywał się na obecne podsumowanie. Może również będę rwał włosy i zachodził w głowę, co mnie opętało by typować takie płyty. Póki co skupię się na rozpisywaniu tegoż podsumowania, w którym na pewno zabraknie miejsca dla Depeche Mode, Davida Bowie czy White Lies. W TOP 10 znajdą się tylko albumy, które najpiękniej zabrzmiały w mym sercu i duszy.

Z okazji zbliżających się świąt, przyjmijcie także najlepsze życzenia. Oby zdrowie wam dopisywało, a kłopoty omijały was szerokim łukiem. Pamiętajcie by poświęcić ten czas najbliższym, rodzinie i przyjaciołom. Muzyka niech dopełni atmosfery i sprawi, że będą to chwile pełne ciepła, magii i dobrych myśli. I tego trzymajcie się na co dzień, nie tylko od święta.

Jakub Karczyński

18 grudnia 2013

WSPOMNIEŃ CZAR

Wzorem ubiegłych lat, powracam w grudniu do słuchania starego rocka. Pod koniec roku takie archiwalia smakują mi bowiem najlepiej. Nie wiem czy to magia okresu świątecznego czy też mają na to wpływ inne czynniki. Zapewne niebagatelne znaczenie ma tu aspekt przemijania czasu, który pojawia się, wraz z ostatnimi kartkami w kalendarzu. Wracamy wtedy pamięcią do tego co było, analizujemy wydarzenia i ich konsekwencje, a także cofamy się do chwil, gdy trawa była zieleńsza, niebo błękitne, a życie prostsze. Grzebanie w przeszłości może być przyjemne, ale warto znać umiar by nie przesadzić z sentymentalizmem. Nie chcemy przecież nabawić się depresji, lecz miło spędzić czas żeglując po oceanach wspomnień.


Pierwszą podróż odbyłem wraz z niemiecką grupą Eloy, zgłębiając fabułę albumu "Power And The Passion" (1975). Główny bohater o imieniu Jamie, na skutek zażycia tajemniczych medykamentów, nieoczekiwanie przenosi się w czasie. Trafia do Paryża z roku 1358. Zdezorientowany całą tą sytuacją, próbuje znaleźć sposób, aby wrócić do swego świata. Z pomocą przychodzi mu dziewczyna o imieniu Jeanne, w której to zakochuje się nasz bohater. Ona także nie jest wolna od problemów, więc jednoczą siły by stawić czoła przeciwnościom. Co z tego wynika i jak kończy się ta opowieść nie zdradzę. Zainteresowanych odsyłam do tekstów dołączonych do płyty. Nie jest to może dzieło zasługujące na literackiego Nobla, niemniej umili wieczór niczym dobra nowelka. Warto docenić starania grupy, bowiem w dzisiejszych czasach mało komu chce się tworzyć fabuły pobudzające wyobraźnię słuchacza.


Wkrótce czeka mnie kolejna wyprawa. Tym razem do Anglii, którą to rządził Henryk VIII z dynastii Tudorów. Historia jego burzliwych rządów, a zwłaszcza perypetie ze swymi sześcioma żonami, zostały odmalowane w 1973 roku przez Ricka Wakemana na albumie "Six Wives Of Henry VIII". Henryk nie był dobrym mężem. Z dwiema żonami się rozwiódł, dwie ściął, a jedna umarła przy porodzie. Całe szczęście, że król zmarł w 1547 roku, bo kto wie jaki los czekałby jego ostatnią żonę.

Fragmenty "Sześciu żon ..." w wersji koncertowej, usłyszałem jakiś czas temu w audycji "Nawiedzone studio". Spodobała mi się na tyle, żeby zanotować w pamięci jej tytuł i charakter muzyki. Lata mijały, a wspomnienie o sześciu żonach, wciąż pozostawało żywe. Czemu tak długo zwlekałem z zakupem tego albumu nie wiem, ale postanowiłem już dłużej nie czekać. Zważywszy, że wersja koncertowa okazała się niezwykle tania, to w ramach zadośćuczynienia nabyłem także płytę studyjną. Czekam teraz z niecierpliwością na chwilę, gdy będę mógł zanurzyć się w dźwiękach i fabule tego dzieła. Zaręczam, że pięknych momentów nie brakuje, a czas spędzony w towarzystwie tych sześciu dam nie będzie czasem straconym. Kto nie wierzy, niech sam się przekona, wstępując na dwór Henryka VIII. Uważajcie jednak na głowę. Przy takiej muzyce można ją stracić.

Jakub Karczyński

10 grudnia 2013

BRZYDKIE KACZĄTKO

Nie zbieram bootlegów ani innych nieoficjalnych płyt wypuszczanych na rynek zazwyczaj z chęci nielegalnego zysku. Po pierwsze dlatego, że nie wspieram piractwa, po drugie, aby nie zaśmiecać sobie regałów nagraniami, których jakość dźwięku woła o pomstę do nieba.
 

Jakiś czas temu wspominałem na łamach tego bloga, że Peter Murphy wydał suplement do płyty "Ninth" (2011). Mini album "Secret Bees" zawierał aż cztery premierowe nagrania oraz dwie inne wersje utworów znanych z ostatniego albumu. Niestety, zdecydował się on opublikować to tylko w formie cyfrowej przez co straciłem zainteresowanie tym wydawnictwem. Jakież było moje zaskoczenie, gdy znalazłem ten mini album w Allegro na normalnym nośniku. Niesiony na falach euforii, bez namysłu nabyłem ową płytę. Kilka dni później otrzymałem ją od listonosza. Moja radość skończyła się wraz z otwarciem pudełka. Okazało się, że owa płyta nie jest żadnym oficjalnym wydawnictwem. Świadczyła o tym poligrafia dołączona do płyty, wydrukowana na zwykłym papierze, brak docięcia jej gilotyną i brak profesjonalnego łamania. Książeczka przedstawia się nawet interesująco, ale jej grubość skutecznie utrudnia wyjęcie jej z plastikowego pudełka. Sama płyta posiada stosowny nadruk, a w opisie książeczki podano, że za jej wydanie odpowiedzialna jest firma Nettwerk Productions czyli ta sama, która opublikowała album "Ninth". Jeśli to prawda, to chyba muszą borykać się ze sporymi kłopotami finansowymi, bo jakość tego albumu jest co tu dużo mówić niezbyt zadowalająca. Oczywiście mam tu na myśli tylko formę wydania, a nie zawartość muzyczną. Ciekawe czy Peter Murphy wyraził na to zgodę, bo jak na moje oko to ktoś rżnie go na kasę i to pewnie niemałą. 

Nie będę ukrywał, że nieco wkurzyłem się na osobę od której kupiłem ten album. W pierwszym odruchu chciałem go oddać i zażądać zwrotu gotówki. Zadałem sobie nawet trud sprawdzenia owej pozycji przez stronę Discogs, gdzie prześledzić można aktywność wydawniczą danego artysty. Ku mojemu zaskoczeniu, płyta "Sercert Bees" została ujęta w spisie, ale zaznaczono, że wydano ją właśnie jako CDr. Po przemyśleniu sprawy zdecydowałem się zatrzymać ten album, bo skoro jest to jedyne fizyczne wydanie, to żal pozbawiać się tych kilku premierowych utworów. Szkoda tylko, że forma nie dorównuje treści, bo byłoby to piękne uzupełnienie dyskografii Petera Murphy'ego. Niestety, zdecydowano inaczej, więc nie pozostaje nam nic innego jak zaakceptować i przygarnąć pod skrzydła to brzydkie kaczątko.
 
Jakub Karczyński 
  

04 grudnia 2013

MROCZNE IKONY


Ostatnie liście kurczowo trzymają się gałęzi, niczym tonący kawałka drewna. Ich czas jest już jednak policzony. Wkrótce porywisty wiatr uniesie je gdzieś w dal i zakończą swój żywot przysypane warstwą białego śniegu. Ten zaokienny widok nie nastraja zbyt optymistycznie, ale za to doskonale pasuje do dźwięków jakie wydobywają się z głośników. Ostatnio żona zapytała mnie dlaczego słucham takiej przygnębiającej muzyki. Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Zrozumieć potrafią to ci, którzy rozkochani są w prozie rozkładu jaką uprawia choćby Andrzej Stasiuk czy inni autorzy widzący piękno tam, gdzie reszta dostrzega tylko brzydotę. Kto wie, może to jakieś piętno Czarnobyla, które wdarło się w duszę i za cholerę nie chce stamtąd wyjść.

Zapewne to ono kazało mi zakupić trzecią płytę australijskiej grupy Ikon, którą to niezwykle sobie cenię. "This Quiet Earth" (1998) to dość rzadki tytuł, który pomniejsza lukę wśród mojej dyskografii tego zespołu. Można go oczywiście kupić, choćby na brytyjskim Amazonie, ale trzeba liczyć się z wydatkiem rzędu 110 zł. Mnie udało się go nabyć za połowę tej ceny, z czego ogromnie się cieszę. Takie okazje nie zdarzają się często, ale jednak się zdarzają. Teraz pozostało mi zapolować na albumy "On The Edge Of Forever" (2001), "Destroying The World To Save It" (2005) oraz "Love, Hate And Sorrow" (2009). Na szczęście te płyty są już w bardziej przystępnych cenach. Jeżeli ktoś z czytających tego bloga je posiada i jest gothowy się z nimi rozstać, to chętnie przygarnę je do swojego płytowego królestwa.  


Ikon to jedna z ciekawszych grup tworzących muzykę mroku w latach dziewięćdziesiątych. Można w niej odnaleźć najróżniejsze inspirację od Joy Division poprzez The Cure, a skończywszy na  Clan Of Xymox. Ich muzyka pomimo mroku, charakteryzuje się dużą melodyjnością, która jest jednym z największych atutów tej grupy. Piękne, nastrojowe melodie urzekną wszystkich tych dla których melancholia w muzyce jest wartością nadrzędną. Ich płyta "Flowers For The Gathering" (1996) to jedna z najpiękniejszych rzeczy osadzonych w tradycji muzyki gotyckiej, do której powracam z największą przyjemnością. Jeżeli chcielibyście rozpocząć podróż z grupą Ikon, to polecam sięgnąć właśnie po ten album.

Szkoda, że dziś już ze świecą szukać takich grup. Próbowałem swego czasu polubić grupę Pride And Fall, ale do dziś dnia nie przekonuje mnie ona w stu procentach. Nie zmienił tego nawet nowy album "Of Lust And Disire"(2013). Wciąż w tej muzyce jak dla mnie za dużo dark wave, a za mało klimatu i świetnych melodii. Moje ucho z całego tego mrocznego jadłospisu wyłowiło tylko jeden utwór warty konsumpcji (Passionate Pain), dlatego też zdecydowanie częściej będę wracał do płyt grupy Ikon, niż do dorobku Pride And Fall. Nie stawiam na nich jednak krzyżyka, licząc na to, że kiedyś wyrwą się z szuflady z napisem dark wave i zaskoczą czymś naprawdę godnym uwagi.

Jakub Karczyński